czwartek, 28 grudnia 2017

Gdy myślałem, że jestem zakochany

Gdy byłem... Gdy myślałem, że jestem zakochany, świat wyglądał jakoś inaczej. Każdego dnia czułem, że mam po co wstawać z łóżka. Miałem wrażenie, że miłość jest najwspanialszym uczuciem, jakie kiedykolwiek dane było mi okazywać, opisywać, czuć. Było źródłem smutku, gdy nie było czasu siąść twarzą w twarz i pouśmiechać się do siebie; gdy nie było chwili na podzielenie się przemyśleniami i wrażeniami z minionego dnia; gdy niedotrzymane obietnice ciążyły w powietrzu. Ale było też źródłem ogromnej radości, gdy w końcu mogliśmy się spotkać, przytulić, rozśmieszyć; gdy razem siadaliśmy przed telewizorem czy komputerem; gdy spacerowaliśmy po polach i lasach.

Kto by pomyślał, że można się tak bardzo mylić. Kto by pomyślał, że istnieje uczucie mocniejsze, dające więcej satysfakcji od miłości. Kto by pomyślał, że istnieje uczucie jeszcze lepsze do opisywania, ubierania w słowa, gesty, czynności. I że dzieli je cienka linia. Nigdy nie czułem się tak dobrze; nigdy nie czułem się tak silny, odważny, odporny, jak wtedy, gdy nienawidziłem całym sercem. Dopiero, gdy poznałem nienawiść, zrozumiałem, na czym polega życie. To właśnie dzięki niej wstaję codziennie z łóżka. Nie dla kogoś, a dla siebie. By udowodnić sobie, że jestem wart o wiele więcej, niż dostawałem. Dzięki niej odkrywam nowe miejsca, pasje, rozwijam się, szlifuję charakter, wybieram i czynię dobro. By kiedyś, gdy staniemy znów twarzą w twarz, móc się szczerze uśmiechnąć i powiedzieć: "jestem lepszy, a ty na mnie nie zasługujesz". Teraz, gdy nienawiść przepełnia moje serce, gdy nie jestem przytulany i kochany, jestem najpełniejszą wersją siebie. Najbardziej odporny, najmniej czuły, a mur, który wznoszę, nie ma żadnej skazy. Niezdobyta twierdza. Jestem lepszy... I nikt na mnie nie zasługuje.

Nienawidzę. I na nikogo nie zasługuję.

wtorek, 26 grudnia 2017

Nie widuję już ludzi życzliwych

Nie widuję już ludzi życzliwych,
chyba że nielicznych
zamkniętych w wierszach, nieżywych.
Nie widuję już serc łaskawych
krążących między źrenicami,
ale wszędzie pełno dusz skamieniałych.

Chodzę między domami i pytam,
czy ktoś go widział?
Czy odszedł bez słowa, bez pożegnania?
Nie zostawił listu, ostatniej woli?
Chodzę i pytam, czy mnie porzucił?
Jak kota w worku, zabawkę z dzieciństwa?
Chodzę i pytam, czy już nie weźmie mnie w ramiona?
Jak zwykł to robić, nie szepnie do ucha,
że mam nie odchodzić, gdy próbuję wstać z łóżka.

Boże, dlaczego mi go zabrałeś
za nic w zamian?
Nie widuję już ludzi
i, choćbym chciała,
nie kocham
i nie jestem kochana.

PS.
Nie piszę radosnych wierszy,
a bardzo bym chciała.
Przychodzą do mnie
i pytają,
mówią, że czekają,
aż wyczytają w nich, że
jestem szczęśliwa.

sobota, 23 grudnia 2017

Bo widzisz, druga połówka łóżka czekała ładnie ułożona

Bo widzisz, druga połówka łóżka czekała
ładnie ułożona i przygotowana,
byś przytulił do poduszki głowę,
splótł nasze dłonie
i pozwolił mi zasnąć
przy spokojnie bijącym sercu.

Widzisz, bo spać samotnie
to umierać powoli
zanurzonym w niekochanie,
to być skazanym na niedospanie.

Pościel tylko czekała
na ciepło naszych ciał z rana,
na mieszanie się z zapachem kawy
- twojej czarnej, niesłodzonej,
mojej z mlekiem i miodem.

Teraz cały materac tęskni
za twoim oddechem, dotykiem, ciężarem.
Żyjesz tylko, gdy coś mi się śni,
w świecie złożonym z niespełnionych marzeń.
I nie ma cię nigdzie, nie istniejesz,
gdy otwieram oczy.
Łóżko mówi, że nie ono, że ja tęsknię,
ale ja przecież nie czuję, nie marznę, nie jestem.

czwartek, 21 grudnia 2017

Łatwiej mi było pozbyć się nienawiści

Łatwiej mi było
pozbyć się nienawiści
myśląc, że umarł,
a nie odszedł.
Ale co zrobię,
gdy zobaczę trupa
zmierzającego na własny pogrzeb
gdzieś w milionowym tłumie?

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Wydaje mi się, że wpadłem w jakieś błędne koło życia.

Wydaje mi się, że wpadłem w jakieś błędne koło życia. W ogólnym rozrachunku każdy kolejny rok wygląda tak samo. Kończę i zaczynam jakąś abstrakcyjną depresją, trwając w bezbrzeżnym smutku, którego źródła nie da się zlokalizować. Styczeń jest miesiącem buntu, wciąż obrażam się na świat, na ludzi, na siebie. Robię jakieś głupoty, które później, gdy przychodzi radość, nazywam "błędami młodości". Od marca do września jestem względnie pozytywnie nastawiony do życia, ale średnio raz na dwa miesiące przeżywam kryzys egzystencjalny, wszystko przewartościowuję i szukam odpowiedzi. Średnio raz na tydzień wątpię w Boga, kłócę się z nim, krzyczę, dyskutuję i robię Mu wyrzuty, przedstawiając sytuacje, w których czułem się przez Niego opuszczony i zaniedbany. Ktoś kiedyś mi powiedział, że On byłby ostatnią osobą, która by mnie za coś ukarała; raczej poprawiłby poduszkę, ucałował w czoło i przeczytał bajkę na dobranoc. W sumie brzmi bardzo dobrze, ale z takim upierdliwym i wkurzającym małym robakiem pewnie nawet On by czasami nie wytrzymał i tupnął nogą, by doprowadzić mnie do porządku. Myślę czasami, że właśnie to by mi się przydało. Taki kop w tyłek i zagrzmienie "ogarnij się, bo szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma!". Wracając do urwanego wątku: wątpię, denerwuję się na siebie, że wątpię, więc zadaję pytania i szukam odpowiedzi. Na koniec wychodzi, że te wątpliwości ubogacają mnie i moją wiarę, ale odbierają tyle sił psychofizycznych, że wolę spać całymi dniami, niż wychodzić do ludzi i czuć, jak bardzo mają mnie w dupie.

Jest jeden taki człowiek, któremu zazdroszczę umiejętności mania wyjebane. Ma mnie w tak głębokim poważaniu, że czasami się zastanawiam, czy w ogóle mnie widzi. Subiektywna ocena jest taka, że on nawet nie ma w stosunku do mnie żadnych emocji i uczuć, że nawet nie jestem mu obojętny, bo po prostu jestem takim niczym. Zazdroszczę mu, bo również chciałbym potrafić nie przejmować się nim, sobą, innymi ludźmi. Siąść i siedzieć bez zbędnego wysiłku. Ale mówią, że wychodzenie ze strefy komfortu rozwija, więc wychodzę. I czuję się, kurwa, silniejszy, mniej frajerski, odważniejszy. Jednak... no fajnie by było potrafić nie niszczyć sobie nerwów i po prostu olać tych, którzy olewają koncertowo.

O ile świat byłby prostszy, gdyby ludzie potrafili ze sobą rozmawiać. Gdyby nie bali się, że mają uczucia. Mówią, że wszystko jest matematyką, ale nie... Wszystko jest poezją, bo poezja to uczucia, emocje, przemyślenia, przeżycia. Przechowalnia złamanych serc i zdeptanych godności, rozświetlających uśmiechów i motyli w wątrobie. Poezja to pamięć, to ostatni oddech, pierwszy uśmiech. I tylko idioci powiedzą, że świat jest matematyką. Wsadźcie sobie w dupę te cyferki i wykresy, spójrzcie w końcu na drugiego Człowieka i bądźcie Ludźmi! Przeraża mnie trwanie wśród tchórzliwych człowieczków.

Wsiadam do samolotu. Wkładam sobie do głowy myśl, że mam bilet w jedną stronę i nie wiem dokąd. Siadam z uśmiechem na twarzy i odciskiem buta na mięśniu pompującym krew. Znajduję wygodną pozycję, samolot wzbija się w powietrze, a ja czuję, jak wbijam się w fotel, w żołądku wszystko mi się przewraca, serce bije szybciej. Żyję. Czuję. Uśmiecham się. Gdybym nie miał uszu, mógłbym szerzej. Wyglądam przez okno i wzdycham w duchu: "Bóg jest Wielki!". Podziwiam ten widok, którego nie jestem w stanie opisać słowami. To nie matematyka. To emocje. Fascynacja Jego potęgą, podziw dla ludzkiego umysłu, elektryzujące wstrząsy na samą myśl o śmierci. Coś pięknego. Nagle słońce świeci mi w twarz, a jeszcze przed chwilą padał deszcz ze smolastych chmur. Nagle promienie pieszczą moją skórę, mam ochotę mieć jednocześnie otwarte oczy, by napawać się widokiem, i zamknięte, by skupić się na innych zmysłach. Tam jest Wszechpotęga. Tam jest Władza. Tam jest Miłość.

Boże, jak pięknie! Pan jest Wielki, że stworzył takie cuda na tym świecie! Pada deszcz, jest ponuro, szaro, ciemno... Wzbijamy się w powietrze, a ponad chmurami zupełnie inny świat. Jakby Pan się uśmiechał, jakby dawał nadzieję. I dociera do mnie, dopiero tutaj i dopiero teraz, że ponad chmurami zawsze jest słońce. Zawsze jest radość nawet w tym bezbrzeżnym smutku, który przychodzi do mnie na przełomie roku już od czterech lat. Zawsze jest szansa wyrwać się z tego błędnego koła. Umysł ludzki jest tak genialny, by stworzyć maszyny latające ponad chmurami, więc tym bardziej potrafisz, Leon, znaleźć lek na swoje zło. Musisz się tylko trochę postarać.

sobota, 16 grudnia 2017

niewielcy ludzie

niewielcy ludzie
zajmują tyle miejsca w mojej głowie,
że nie mam czasu przydzielić go sobie.
niewielkie serca
chcą wszystkich palców z mojej ręki,
przez co czuję się dużo od nich mniejsza.
niewielkie nadzieje
przychodzą wraz ze zmrokiem i moszczą się w ciemności
każąc za dnia pływać, wręcz topić się w radości.

wszystko to
takie małe,
niewarte słów,
zapomniane

a wciąż tyle o tym piszę, narzekam,
wciąż tyle pieprzę,
że już sama się na siebie denerwuję,
krzyczę i pytam: "ile jeszcze?!".

ale to pytanie nagle zmienia się
ile jeszcze serc
musisz uratować, ile serc musi cię złamać,
byś w końcu dojrzała,
że też jesteś warta zainteresowania?

piątek, 15 grudnia 2017

*16. grudnia*

Co roku tego dnia pęka serce
i przekonuję siebie,
że to przecież tylko mięsień,
który boli już
siedemdziesiąt dwie godziny wcześniej.

Można wyłącznie przeczekać,
modlić się o uwolnienie,
ale jak uwolnić się od czegoś,
czego nie ma?

Od twarzy, które zapomniałam?
Od uczuć, które były kłamstwem?
Gestów wyuczonych na pamięć?
Listów spalonych w koszu na śmieci?

Jak uwolnić się
od martwego człowieka,
gdy wraca się do pustego domu
i tylko on tam czeka?!

czwartek, 14 grudnia 2017

Masz prawo czuć.

Masz prawo czuć.
Cicho.
Najciszej.

Masz prawo krzyczeć.
tylko tak,
by świat
nie mógł cię usłyszeć.

Masz prawo płakać.
Sam.
Samotnie.

Masz prawo uderzać pięściami.
Ale tylko tak
by nikogo
nie zranić.

Masz prawo rwać włosy z głowy.
Mocno.
Powoli.

Masz obowiązek ruszyć naprzód.
Tak, by kolejny dzień
zaczynał i kończył się
uśmiechem.

Masz obowiązek smucić się.
Daleko.
Najdalej.

Traktować kolejny poranek
jak szansę
na zmartwychwstanie,
bo inaczej...

Naiwnie śnię o ludziach

Naiwnie śnię o ludziach,
którzy potrafią być
na zawsze.

wtorek, 12 grudnia 2017

Masz niesamowity dar

Masz niesamowity dar
ubierania w słowa
niewypowiedzianego.
Jak nikt potrafisz się śmiać
i otwierać cudze serce
na coś nieistniejącego.
Tylko ty tak cierpliwie
uspokajasz największy bałagan,
przestawiając nawet godzinę.

Jak ty to robisz?

Jesteś roztrzepaną idealistką,
która odnosi same sukcesy,
a nie potrafi się nimi cieszyć.
Jesteś naiwną duszą
o wielkim sercu,
a mówisz o dziurze na jego miejscu.
Budujesz wokół siebie mur,
odgradzając się od świata,
a przecież w każdej chwili możesz się stłuc.

Kto ci to zrobił?

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Nigdy nie zawodzę ludzi

Nigdy nie zawodzę ludzi,
chociaż oni mnie bardzo często.
Wyrywam zapełnione kartki z kalendarza,
bo tylko człowiek jest wart czasu,
a ja się obawiam, że kiedyś przeminie.

Pamięć mnie nigdy nie zawodzi,
chociaż ja ją bardzo często.
Zmieniam, manipuluję, ubarwiam,
by nie niszczyła mi życia
ładnie ułożonego na półce.

A ona przychodzi w snach,
gdy nie mogę się obronić,
przypomina, że kiedyś było
inaczej, byłam inna,
inni byli ludzie.

A ja krzyczę i płaczę,
i budzę się spocona i przerażona
i rzucam kolejnym kłamstwem,
ucząc się go na pamięć,
by zapomnieć, że to wszystko było inaczej.

niedziela, 10 grudnia 2017

Kończą się nam oddechy.

Kończą się nam oddechy.
Widzę twarze żywych ludzi
tuż przed moją twarzą
i nie mogę uwierzyć,
że wszystko tak łatwo
mija wraz z godziną.

Boże, tam są żywi ludzie.
Z oczami przejętymi rozpaczą,
z emocjami pod gardło,
z dłońmi zaciśniętymi w kieszeniach.
Nie mogę uwierzyć, że można tak
łatwo niczego nie zmieniać.

Kończą się nam sekrety.
Stoję obnażona, chwiejąc się niezręcznie,
po czym spadam w niewyciągnięte ręce
z dnia na dzień bardziej nieludzkie.
Czuję się jak intruz we własnej skórze,
bezuczuciowy twór, z którego nawet Bóg

nie jest dumny.

Nazywam się Bógwiekto

Nazywam się
Bógwiekto
Urodzony Bóg wie gdzie
Bóg wie kiedy
i Bóg tylko wie po co

Mam dwadzieścia lat
i jeszcze nie żyję

Zrzucam jedynie
kamienie z serca

Gdy spada ostatni
dostrzegam tylko

pustą dziurę

Bóg wie po czym

czwartek, 7 grudnia 2017

Dziś jestem tylko gorszą częścią siebie

Dziś jestem tylko gorszą częścią siebie – pomyślałem, znów zanosząc się płaczem. – Dziś jestem tylko cieniem prawdziwego siebie – westchnąłem, ocierając łzy. Dziś jestem tylko... kurwa, dziś jestem tylko sobą i nikomu to nie wystarcza.

Ruszyć z miejsca znaczy przestać się cofać? Czy ruszyć z miejsca znaczy uśmiechać się bez powodu? Myślałem przez długi czas, że ruszyłem z miejsca. Że nie zanoszę się już płaczem, bo jakiś tam człowiek zrobił mi przykrość czy znów się zawiodłem. Myślałem, że w końcu mogę nazwać się „normalnym”, a wychodzi na to, że wciąż jestem pieprzoną ciotą, która patrzy na świat sensualnie. Pozwala się kopać po dupie, bo przecież świat to nie tylko niewygodne emocje. Czasami nadzieja mnie uwiera. I wtedy staję się tą gorszą częścią siebie. Tą częścią, której nikt nie chce. Której nikt nie akceptuje. Która nikomu, nawet mnie samemu, nie pasuje. Która jest zbędna, bo pozbawiona nadziei. Pozbawiona jakichkolwiek złudzeń, pozytywnych myśli. Unikam wtedy lustra, bo nie chcę znać jego twarzy. Nie chcę wiedzieć, że jego oczy są puste. Pakuję moje serce w świąteczne pudełko, najładniejsze, jakie było w sklepie (z tych tańszych, bo nie zasługuję na nic więcej), i idę wyrzucić je do morza. Niech tonie. I niech nie waży się do mnie wracać. Niech je ktoś zmiażdży, podepcze, oszcza i opluje.

Miewam lepsze i gorsze dni. Czasami siedzę cicho i daję żyć. Siedzę spokojnie, śpię, rozkoszuję się samotnością i daję normalnie funkcjonować. Ciało wtedy jest radosne, pełne energii i chęci robienia dobra dla innych. Budzę się w najbardziej niespodziewanym momencie, gdy dobry nastrój sięga zenitu, wszyscy w koło są pozytywnie nastawieni w stosunku do Ciała, zaczynają je lubić i darzyć jakąś tam sympatią. Budzę się i wszystko psuję, wiem to, chociaż nigdy nie usłyszałem wprost. Za bardzo mnie kocha, by się do tego przyznać. Za bardzo mnie ceni, by zranić. W gruncie rzeczy ja też kocham to Ciało i tę drugą osobowość. Nie umiem tylko tego okazać. Ja, Leon Bógwiekto, jestem najgorszym alter ego bytującym wśród ludzi, a mimo to nie czuję się niepożądany. Zaskakujące jest, że czasami potrafimy się dogadać. Koegzystować. Czasami mam wrażenie, że jesteśmy przyjaciółmi. Jedynymi dla siebie.

Znowu długa dygresja, a miałem rozmawiać ze sobą o tym, co znaczy ruszyć na przód. Zaczął się adwent. Do niedawna, bo jeszcze piętnaście miesięcy temu, nie wiedziałem nawet, że jestem wierzący. Poprosiłem Boga o Słowo na ten czas. I dał mi takie, że zwaliło mnie z nóg. Myślałem sobie: „Boże, co to ma znaczyć? Karcisz mnie? Chcesz ukarać?”. Jak jest mi źle, mam w zwyczaju chodzić do Kościoła. Siedzieć w ciszy na adoracji albo całym sobą brać udział we mszy. 6. grudnia poszedłem więc do Parafii pw. Św. Mikołaja, gdzie akurat odbywały się rekolekcje. Nigdy bym nie pomyślał, że to wcale nie jest przypadek…

.            Usiadłam w ławce. Ręce mi się trzęsły, a w gardle utknął powstrzymany przed wyjściem z domu płacz. Gonitwa myśli przeszkadzała być tu, gdzie jestem. Skoro ciało i duch są jednością, dlaczego czuję, że mnie tu nie ma? Powiem więcej: że chcę stąd uciec. Wybiec tylnymi drzwiami, ruszyć daleko stąd i daleko od siebie. Nie mogłam w ogóle się skupić, Leon wiercił się niespokojnie, zadawał mi mnóstwo pytań w stylu: „dlaczego ludzie nie potrafią mnie docenić, dlaczego wciąż mnie olewają, dlaczego obdarowują tylko zbędnym spojrzeniem, które zostało im z patrzenia na innego – ważniejszego – człowieka? Dlaczego dostaję tylko twarze uformowane w uśmiech taki sam, jak do wszystkich ludzi mijanych na ulicy? Dlaczego ludzie rzucają mi pod nogi jakieś pozostałości siebie i mówią: masz, ciesz się, że cokolwiek dostałeś, ty mały, zbędny (rzucę eufemizmem, bo jesteśmy w Kościele, więc nie wypada) robaku?”. Proszę go, by siedział cicho, bo próbuję się modlić, ale nie. On w kółko przeżywa sytuację, która zraniła mnie tak mocno, że sama się sobie dziwię. Niech ten czas leci szybciej. Niech to minie… Jak na zawołanie, przyszła pora na kazanie. Kazanie, które wszystko zmieniło. Które wszystko wyjaśniło. Dla którego miałam się tutaj znaleźć. Co najważniejsze, na wspomnienie o Siewcy nawet Leon się uspokoił. Zamilkł, westchnął tylko „o chole…” i zasłuchał się do zapomnienia. Więc to tak. Więc nie chciałeś mnie, Boże, karcić. Chciałeś mi jedynie wyjaśnić przyczynę kolejnego zawodu.

.            Ledwo wyszłam z Kościoła, Leon znowu się ożywił i zaczął snuć klasyczne tezy, rozmyślać o popełnionych błędach i filozoficznych pitu-pitu. Chciałabym umieć go nie słuchać, ale czasami tak pięknie i mądrze gada, że nie potrafię.
–  Łatwiej jest dawać niż brać. Życie polega głównie na dawaniu, możliwe, że wyuczyliśmy się tego już na pamięć. Dawać z siebie coś ludziom, drugiemu człowiekowi. Dawać, nie patrząc na konsekwencje, bo co dajemy, kiedyś się zwraca. Wychodzi więc na to, że wciąż też dostajemy to, czego pragniemy, ale… O zgrozo! Nie potrafimy tego przyjąć. Przyjmować nikt nas nie nauczył. My nie nauczyliśmy się przyjmować. I nie chodzi o prezenty upakowane w piękne pudełeczka. Chodzi o drugiego człowieka. O Jezusa w drugim człowieku. Spójrz – ożywia się coraz bardziej, gdy ja próbuję jakoś poskładać myśli. – Nie byłoby cię tutaj, gdyby nie koleżanka, która kazała ci przestać płakać, wsiąść w pociąg i jechać. Ale czy to rzeczywiście koleżanka cię tutaj zaciągnęła? Nie potrafisz, a tym samym i ja nie potrafię, przyjmować. Uśmiechnąć się, powiedzieć „dziękuję” i przyjąć po prostu do serca. Słowo jest Ciałem, a Ciałem są ludzie. Skoro Słowo jest ziarnem, to ziarnem są ludzie. A ty jesteś jak to miejsce skaliste. Niby coś się dzieje, ale nie na długo. Widzisz, wychodzi na to, że nie tyko ty się tak czujesz. Czasami też trafiasz na drogę, skąd dziobią cię ptaki. Czasami też trafiasz na skałę, gdzie w końcu wszystko usycha. Rozpaczasz, że nie jesteś wystarczająco dobrym ziarnem, ale ty też nie wszystkie ziarna przyjmujesz. Może najwyższa pora się tego nauczyć, a dopiero później zacząć dawać? Faktem jest, że dałaś z siebie już tak wiele, że niewiele ci zostało. Spróbuj może najpierw pozwolić sobie zasiać coś nowego?
– Przyznam szczerze, że pierwszy raz próbujesz mnie pocieszyć, Leon. I pierwszy raz gadasz w miarę rozsądnie. Myślałam, że jesteś z tych alter ego, które bez przerwy wkurzają, chodzą i płaczą.
– Też tak myślałem, ale gdy ty straciłaś rozsądek, ja musiałem odzyskać. Gdzieś obok ciebie są ludzie, którzy próbują zasiać się na twojej powierzchni. Otwórz oczy i poszukaj ich, a nie patrz ciągle na tych, którzy nie dość, że tego nie chcą, to są drogą dla twojego nasionka.
– Ale Leon, zauważ jedną bardzo ważną rzecz. Mówię, że się zawiodłam. Że serce mnie boli przez człowieka, serce mnie boli przez ludzi.
Jest mi przykro.
I boję się o siebie.
Nie mam zupełnie umiejętności odczytywania intencji. Nie mam umiejętności dozowania. Ciągle się mylę. Wciąż i wciąż. A oni nie doceniają… Ale nie z ich winy – przerywam, na szyi znów zaciska się lina z tych wszystkich łez, wzdycham i próbuję wziąć się w garść, bo nie wypada tak w miejscu publicznym. –  Tylko z mojej. Bo to ja popełniam błąd za błędem. Kładę sobie błoto na oczy, mówiąc, że się na nich zawiodłam, bo nie chcę widzieć prawdy. A prawda jest taka, że jestem zawiedziona sobą. Nikt nigdy nie zawiódł mnie tak bardzo, jak ja. I nawet wiem, że wynika to z panicznego lęku.
– Czego się boisz?
– Nie wiem, Leon. Sęk w tym, że nie mam pojęcia. Albo nie wiem, jak to nazwać. Żadne słowa nie są w stanie oddać istoty tej obawy. Trwam w próżni. W zawieszeniu między czymś a niczym. Pomiędzy sobą a tobą.
– Ej, ale nie twórz kolejnego alter ego, bo będę zazdrosny.
– Przeraziło mnie też, gdy ksiądz powiedział, że innym ludziom musimy się dawać cali. Jak wdowa, która wrzuciła swoje ostatnie pieniądze do skarbony. Musimy mieć odwagę dać komuś serce ze świadomością, że może zrobić z nim cokolwiek. Może je podeptać, wyrzucić do kosza za zakrętem albo wziąć pod opiekę. Przeraziło mnie, gdy powiedział, że właśnie takie ryzyko podejmujemy mówiąc „kocham”. A przecież to wiem. Może obawiam się po raz kolejny podjąć tego ryzyka?

Wieczorem usiadłem przy komputerze, głowa pękała mi od nadmiaru myśli, serce od nadmiaru emocji… A może dziura po sercu, które zapakowałem i utopiłem w morzu, z braku serca?
Bynajmniej.
Włączyłem edytor tekstu i zacząłem pisać. Napiszę książkę, w którą włożę całego siebie. W końcu zainwestuję całego siebie w coś, co ma jakiś sens, nie w niepotrafiących niczego docenić ludzi. W końcu zrobię coś, co przyniesie owoce. Może mnie samemu, może kilku osobom, a może masie ludzi. Napiszę książkę i będzie to „Najsmutniejsza książka świata”. Pierwotnie chciałem napisać „Jak skomplikować sobie życie w kilku nieskomplikowanych krokach”, ale nie dość, że ten tytuł jest za długi, to nie mógłbym wiele o tym mówić. Zacząłbym i skończył na tych kilku zdaniach:
Udaj się na koniec świata, odetnij się od wszystkich ludzi, z którymi do tej pory coś cię łączyło, niech twoim życiem kierują emocje, a świat odbierany będzie zmysłami. Następnie rzuć się w wir powierzchownych relacji, które będą dawać ci jakąś nadzieję. Zaufaj swojemu szaleństwu, mimo świadomości, że tak naprawdę nie rozumiesz ludzi i nie potrafisz odczytać ich intencji. Rozdawaj siebie każdemu po trochu. Nigdy w całości. I patrz, jak wali ci się życie. Ale! Jak trwoga to do Boga. Więc jeszcze nic straconego. Nigdy nie jest za późno, bo On potrafi wyciągnąć z największego bagna. Wystarczy otworzyć oczy i zobaczyć, że przychodzi w innych ludziach.

*zainspirowane kazaniem O. Tomasza Nowaka OP i O. Adama Szustaka OP 6. grudnia 2017 w Gdyni oraz Przypowieścią o siewcy

środa, 6 grudnia 2017

nieobecni

nieobecni

dają to, czego im zbywa,
a ja czuję się jak żebrak
pod ich stopami

proszę o chwilę uwagi,
a oni dają mi uśmiechy,
którymi obdarzają wszystkich

niespotkanych

kocham ludzi, którzy nie umieją
odetchnąć pełną piersią
i po prostu być ze mną

nie wiedzą, że potrzebuję ich
w całości, nie w zbędnych odpadkach
wygrzebanych spod paznokci

sobota, 2 grudnia 2017

Do kogo tak naprawdę piszesz wszystkie wiersze i listy w niezaadresowanej kopercie?

Do kogo tak naprawdę piszesz wszystkie wiersze
i listy w niezaadresowanej kopercie?
Komu tak naprawdę powierzasz uczucia
i pilnujesz, by o niczym się nie dowiedział?
Nie istnieją ludzie, którzy są nikim,
nie możesz więc do nikogo.

Czy mówiłabyś tak samo pięknie,
gdybyście stali twarzą w twarz
w deszczu lub słońcu,
prozą albo wierszem?
Czy byłabyś w stanie rozpływać się
nad tymi oczami, spoglądając w nie?
Czy rysowałabyś słowami
te usta mówiące coś do ciebie?

Czy raczej stałabyś w miejscu
z twarzą w słońcu lub w deszczu
i udawała, że nie te oczy i nie te usta
są twoją poezją?

czwartek, 30 listopada 2017

Gdzieś tam wśród tych poplątanych ludzi

Gdzieś tam wśród tych poplątanych ludzi,
zgubionych szans i niespełnionych miłości,
pośród rozedrganych z zimna ciał
i zamkniętych na kłódkę ust
jestem ja.

Brodzę w tłumie niewylanych łez,
nieprzeżyte chwile i samotne godziny przy filmie
szturchają mnie na wejściu do tramwaju,
szukają swojego miejsca jak dzieci we mgle.
Wychodzę im na przeciw i zalewają mnie po uszy
sobą, swoimi niedopieszczonymi osobowościami.

Biorą ode mnie wszystko, czego im brakuje,
ale ta odrobina tonie w morzu pośpiechu
i niespełnienia, i gubi się jak kropla krwi.
Biorą wszystko i nawet przez myśl im nie przejdzie,
że moje morze powoli wysycha.

Gubię się już w tym poczuciu,
nie wiem, czy rzeczywiście pragnę,
czy to już tylko przyzwyczajenie.

środa, 29 listopada 2017

czuję satysfakcję

czuję satysfakcję, ale nie jestem spełniona;
czuję troskę, ale nie mam poczucia bezpieczeństwa;
czuję sympatię, ale nie kocham;
czuję radość, ale nie jestem szczęśliwa

czuję wszystko i nic,
ocean emocji,
wyschnięta rzeka uczuć

ja
której przyszło do głowy
pchać się tam
gdzie nie jest potrzebna

niedziela, 26 listopada 2017

Serce to taki niezrozumiały twór

Serce to taki niezrozumiały twór,
niby część całości, tylko pompka,
a jakby umiało samo żyć i czuć.

Serce to taki wrażliwy byt,
co nie słucha żadnych przestróg,
rozum jest postrzegany jak nikt.

Serce moje czasem się śmieje,
że próbuję nad nim zapanować,
jakby było we mnie, w ciele.

Serce moje czasem, gdy niby nie słyszę,
płacze cicho i próbuje wtulić się w gardło,
bo nikt go nie dotyka, do snu nie kołysze.

I próbuję je jakoś uspokoić, pocieszyć,
ale nie znajduję żadnej myśli,
która by mogła je z wrażliwości rozgrzeszyć.

I próbuję jakoś rozmawiać z sercem,
ale wciąż pieprzy jakieś głupoty o miłości,
otwiera książki, tomiki i mówi do mnie wierszem.

czwartek, 23 listopada 2017

Wyszedłem z siebie za pięć dwunasta.

Wyszedłem z siebie za pięć dwunasta. Dziś cieszę się, że w końcu to zrobiłem, bo jeszcze chwilę i mogło być za późno. Ruszyłem naprzód, w nieznane części siebie, w przerażające zgliszcza i zatrważające ciemności. Jak dawno nikt tu nie był. Jak dawno nikt nie uprzątał. Jak dawno nikt się nie interesował. Nikt nie przytulał. Boże, jak ten czas leci. Wydawać by się mogło, że jeszcze wczoraj, jeszcze przed momentem. A jednak te miejsca zdążyły zostać zapomniane, zaniedbane, odrzucone z jednego prostego powodu. Albo z wielu powodów, a ten był swoistą oliwą do ognia.
Zawsze sprawiało mi radość ratowanie innych ludzi. Jednak gdy ktoś pytał mnie:
jesteś szczęśliwy?
nie potrafiłem kłamać, a oni nie rozumieli, że być szczęśliwym a być radosnym to dwie różne rzeczy. Szczęście jest stanem. Stanem duszy i umysłu w jedności. A radość jest momentem - dłuższym lub krótszym. Ale tak, radość sprawiali mi inni ludzie. Nadal tak jest. Widzę w nich piękne historie, tysiące zapisanych kartek, książki z cudownymi okładkami, najbardziej wzruszającą poezję świata. Och, żyły mógłbym sobie dla nich wypruć, jeśli coś by to dało!
Problemem było to, że nie potrafiłem stanąć przed lustrem i powiedzieć:
tak, to jestem Ja. Leon, to jest Leon. Opiekuj się Leosiem, dbaj o niego i hamuj te mesjanistyczne zapędy, jak zaczną być dla niego niebezpieczne.
Może dlatego nikt mnie nie zatrzymał? Może dlatego zgubiłem się w tej wiecznej plątaninie, czarnej dziurze mojego ja. Wyszedłem z siebie i to co zobaczyłem tak mnie przeraziło, tak mną wstrząsnęło, że aż zapadłem się w Sobie, uciekłem od ludzi, uciekłem od radości i majtałem nogami w tym gównie, by jakoś utrzymać się na powierzchni. Z trudem.
Powiedziałem sobie, że nieważne, co się dzieje w moim życiu - zamykanie się na ludzi to ostatnia rzecz, jaką powinienem zrobić. I jak to ja, wszechwiedzący "Leon zrobi to sam", wybrałem opcję najgorszą z możliwych. Później siedzę sam na łóżku pod stertą kocy i zastanawiam się:
dlaczego nikt nie chce ani nie potrafi przebić tego muru?
No to powiedz mi, jak ktoś ma to zrobić, gdy wciąż uciekasz od ludzi?! No jak? Jesteś skończonym idiotą, Leon. Wyjdź ze mnie, bo żyć z tobą nie mogę.
Nie musicie mi mówić, że ja i Ja to integralna całość. Wiem to. Wiem to i wkurzam się niesamowicie. Gdyby Ja mogło to skopałoby dupę temu ja tak, jak ja często kopie Ja. Rozumiecie?

- Czekaj, do kogo ty w ogóle mówisz?
- Do nieznanych części siebie, nie przerywaj.

Próba powrotu do ludzi nie jest tak prosta, jak ucieczka od nich. Jak uciekasz, masz wrażenie, że nikt nie próbuje cię zatrzymać. Ale jak chcesz wrócić... Czujesz, że nikomu ten powrót nie jest potrzebny. Że pchasz się tam, gdzie nie jesteś pożądany ani chciany. Wtedy zaczyna się ten proces prania sobie mózgu, wdrażanie metody kłamstw, która dopuszczalna jest jedynie w stosunku do siebie samego. Nigdy nie okłamuję ludzi, bo widzę, że ci, którzy mnie niegdyś okłamali, walczą ze swoim sumieniem przez lata.
Śmieję się do lustra.
Cóż, dobrze wiedzieć, że mają jakieś sumienie.
Wzruszam się bezmiernie, że w ogóle jeszcze pamiętają uczynione krzywdy, gdy sam o nich zapomniałem. Wzruszam się częściej, gdy przekonuję sam siebie, że robię dobrze. Wzruszam się bez przerwy, gdy kłamię sobie w twarz i biorę to za prawdę, bo pragnę, by było prawdą. Wciąż się wzruszam, ale i tak częściej wzruszam ramionami.

Wiesz, jak to jest być dla kogoś tak nieistotnym, że aż niewartym nawet słowa?
- Chwila, Leon, a teraz do kogo gadasz?
- Do tej części siebie, o której nawet ja zapomniałem. Zamknij się, ładnie proszę.
Odpowiada, że wie. Że mnie rozumie. Ha! Więc tak to jest czuć się i być zrozumianym. Niewiele się zmienia... Chyba że na gorsze. Boże, czuję się jeszcze gorzej. Czuję się okropnie, że nie jestem jedynym, który czuje ten przejmujący ból niebędący bólem. Jednak muszę to sobie powiedzieć. Tę jedyną prawdę, która możliwe, że uleczy złamane serce... Nie dość, że nie byłeś wart słowa, wspomnienia o twoim istnieniu. Nie byłeś wart niczego. Totalnie niczego. Byłeś niczym, tylko przystankiem, na którym można przeczekać chwilę samotności. Który można opuścić dla lepsze.... du du du (podłapałem to od Borszewicza i miał rację, "du du du" rzeczywiście zatrzymuje plątaninę myśli).
Powiedz mi:
co zrobisz z tą informacją? Pozwolisz, by jak rak niszczyła cię powoli od środka, czy zamienisz ją w swoją własną siłę?

Ludzie tacy jak my, Leon, są najbardziej narażeni na zranienia i choroby serca. Ludzie, którzy odbierają świat zbyt emocjonalnie, którzy nie radzą sobie ani ze stresem, ani z odrzuceniem, muszą lepiej zarządzać swoimi uczuciami. Paradoksem jest to, że oni nie znają swoich uczuć, rzucają nimi na prawo i lewo, nawet tym, których nie znają, którzy jedyne na co zasługują, to... du du du.

Jednak wyszedłem z siebie w ostatniej chwili. Rozumiem, że nikt mi nie pomoże. Rozumiem, że nikt nie poda mi ręki. Rozumiem, ale nie mogę tego pojąć. To w takim razie po co mi oni wszyscy?! Czy nie wystarczę sobie za cały świat? Czy nie mogę skierować mojego szczęścia do wewnątrz i tam spokojnie sobie siedzieć?

sobota, 18 listopada 2017

Budzę się w środku nocy

Budzę się w środku nocy
i boję się, że ktoś
może ukraść mi moje miejsce,
do którego zmierzam,
którego nie znam,
którego nie mogę znaleźć.

Budzę się przerażona
i uświadamiam sobie,
że człowieka przecież
łatwo zastąpić.
Czuję nieuzasadniony lęk
o jutro tam, gdzie nie powinno
mnie być.

Kiedy budzę się w środku nocy
z najgorszego koszmaru
tego miesiąca
boję się, że istnieją na świecie miejsca,
w których mnie nie ma,
a być powinnam.
Budzę się lżejsza
o pół serca
i czuję, że po następnym koszmarze
zniknie na amen.

A ja w sumie nie wiem,
czy bardziej przerażają mnie te uczucia
czy perspektywa pustki.

środa, 15 listopada 2017

mogę czekać na człowieka

Dzień, dwa, pięć mogę czekać
na człowieka,
a gdy się doczekam
jeszcze dalej być od niego.

Ja ziemia,
on niebo.
Spotykamy się ze sobą złudnie.
Ja północ,
on południe.
Dzieli nas
cały świat.

A siedzimy przecież ramię w ramię,
patrzymy w ten sam punkt.
Chciałabym umieć, ale nie złamię
wszystkich barier między nami.

Na wyciągnięcie ręki
jego palce.
Wystarczy szepnąć
krótkie wyznanie,
ale między nami wieczność.

Ale między nami
nie jest oparcie.
Między nami ściana,
wręcz mur nie do pokonania
przez moje słabe nerwy.

Dzieje się we mnie za dużo

Dzieje się we mnie za dużo,
a oni o niczym nie wiedzą,
niczego nie widzą,
niczego nie czują.
O nic nie pytają,
niczym się nie interesują.

We mnie są już wszystkie żywioły,
budujące klęski.
We mnie są wszystkie emocje,
które zmuszają do czytania wierszy.

Tak wiele we mnie radości,
w sercu aż nadmiar miłości.
Chcę podejść i ukryć się w tych dłoniach,
cały nadmiar im podarować.
Chcę podejść i wyznać,
że brak mi odwagi
samotnie to dźwigać
albo gdzieś zostawić.

Ale mimo wszystko wciąż
boję się odrzucenia.

sobota, 11 listopada 2017

Bądźmy ze sobą szczerzy

Bądźmy ze sobą szczerzy

Milczenie
to też rodzaj nieszczerości

Nie uśmiercajmy wszystkiego
na początku
chowając w ciszy
wzburzone uczucia

wciąż robię coś z niczego

wciąż robię coś
z niczego
z twoich rąk
czaruję czułość
a twój wzrok
zamieniam w sen

ale gdy widzimy się
milczę
chowam pod rzęsami
żal
że nie jesteśmy sami

wciąż robię coś
z niczego
analizuję każdy krok
spojrzenie
gest
westchnienie

i dziwię się ogromnie
że jesteś gdzieś tam
a nie obok mnie

dziwię się boleśnie
że coś czuję
i widuję cię
najdłużej we śnie

środa, 8 listopada 2017

Zacznijmy się zaczynać

Zacznijmy się zaczynać,
bo nie chcę się szybciej skończyć.
Wyjdźmy choć trochę poza granicę
naszej upośledzonej wyobraźni.
Można się bać, można być nieśmiałym,
ale pozwólmy sobie w tym wszystkim
na jeden dzień pozbawiony samotności.

Musimy cokolwiek zrobić ze swoim życiem,
musimy, bo inaczej zniszczymy się od środka.
Cokolwiek musimy wziąć w swoje ręce,
a coś będzie lepsze od naszych dłoni?
Odsuwamy sobie marzenia od ust,
przecież to nielogiczne tak mijać
razem z życiem.

Chociaż obawiam się,
że gdyby szczęście leżało na ulicy
czy nawet na chodniku,
wstydzilibyśmy się po nie schylić
w rozjuszonym tłumie.

sobota, 4 listopada 2017

Chcę dotknąć twojej twarzy

Chcę dotknąć twojej twarzy
opuszkami,
ale nie ma cię.
Nie wiem, kim jesteś.
Piszę wiersze,
które nie mają adresata,
nie znają odbiorcy,
nie mają dla kogo się zaczynać
i na kim kończyć.

Piszę do nieznajomych
od nieznanych części siebie,
albo do ledwo poznanych,
o których niemal nic nie wiem.
Których sobie wyobrażam
w różnych sytuacjach,
których jestem ciekawa
i pragnę poznać głębiej,
ale wszystkiego się obawiam.

Oni mnie nie chcą,
oni się mnie boją,
oni się mną znudzą,
oni jak zwykle odejdą.

I moje wiersze będą tylko marzyć
o prawdziwej twarzy,
do której będą mogły się zwracać.

piątek, 3 listopada 2017

Mam trochę wolnego czasu

Mam trochę wolnego czasu,
więc myślę o tobie,
o tym jak się boję
stanąć twarzą w twarz
i przypomnieć
że istnieję.

Mam mnóstwo wolnego czasu,
więc wyobrażam sobie
siebie w twoich ramionach,
moje odbicie w twoich oczach,
delikatne muśnięcie
twoich słów.

Mam w cholerę wolnego czasu,
a ty nie masz go w ogóle.
Dotykam twojego zdjęcia
najczulej jak umiem
i rozpływam się
w marzeniach.

Ale co ja mam do zaoferowania?
Ostatni kawałek serca,
w dodatku niewielki,
i jakieś tam okruchy szczęścia.
Nie mam nic,
czym mogłabym

cię zatrzymać.

mów do mnie

mów do mnie.
wiesz jak bardzo
boję się ciszy.
mów do mnie.
tęsknota za
twoim głosem
rozrywa od środka.

nie mogę go zapomnieć.

czwartek, 26 października 2017

Są ludzie, których twarzy w ogóle nie pamiętam.

Są ludzie, których twarzy w ogóle nie pamiętam. Spędziłam z nimi pół życia, byliśmy dla siebie jak rodzina, ale we wspomnieniach noszą białe maski. Czasami kładę się przy zgaszonym świetle na podłodze, włączam cicho nastrojową muzykę i próbuję wycisnąć z głowy ich obraz. Staram się z całych sił, ale oni nie chcą mi się pokazać. Pamiętam ich imiona, pamiętam nazwiska - chociaż w wielu przypadkach chciałabym zapomnieć. Pamiętam nawet numery telefonów, chociaż więcej do nich nie zadzwonię. Pamiętam, jaką lubili kawę, jaki pili alkohol, jakie dręczyły ich demony. Pamiętam wszystko to, co już nieistotne. Do czego nigdy nie wrócę, do czego nie mam sentymentu. Są to ludzie, którzy zmienili całe moje życie. Dzięki którym jestem, kim jestem. Dzięki którym musiałam zadać sobie to pytanie: kim jestem i do czego dążę? Zwłaszcza wtedy, gdy odeszli. Bez słowa. Bez pożegnania. Po cichu, a z hukiem.

Kończy się godzinna playlista, zaczyna się kolejna. Wciąż leżę w ciemnym pokoju, patrzę w sufit i próbuję sobie przypomnieć wszystko. Każdy znaczący moment, każdy przełom, każdy koniec starego i początek nowego rozdziału. Leżę i katuję się wspomnieniami, każę sobie przeżywać to jeszcze raz, i jeszcze. I jeszcze. I wtedy następuje cud. Nie płaczę. Nie smucę się. Nie cierpię. A dostaję ogromną dawkę motywacji do działania, życia, dążenia do ideału. Dostrzegam, ile trzeba zapłacić za szczęście, jak wiele jest ono warte.

Pod powiekami przewijają się ludzie bez twarzy. Ludzie pozbawieni ducha, charakteru i emocji. Ludzie, którzy byli, a nie są. Którzy nie będą, nie wrócą. Nie chcę by byli, by wracali. Być może zapomnienie jest najlepszą zemstą, zapomnieć ich twarze będzie najlepiej dla wszystkich - przebiega mi przez głowę. Wiem jednak, że nie chcę zemsty. Pragnę nauczyć się wybaczać, pragnę nauczyć się żyć z tym, czego nie ma. Modlę się o wszystko, co dla nich najlepsze, ale nie chcę widzieć ich twarzy. Nie chcę pamiętać, jak wyglądali, gdy byliśmy na ostatniej prostej.

Jest taki człowiek, którego widziałam raz w życiu. Miał piękne zielone oczy, promienny uśmiech i delikatne rysy twarzy. Spojrzał na mnie, a moje serce zabiło mocniej. Miałam wrażenie, że właśnie w tej chwili, w tym punkcie moje życie się zmieniło. Ja się zmieniłam. Wpadłam w ostry zakręt, z którego mogłam wyjść lepsza albo martwa. Ale ten uśmiech, jedyne i niepowtarzalne spojrzenie, iskierka w oczach... sprawiły, że zapragnęłam być jak on. Zapragnęłam być człowiekiem, który zmienia życie. Bo wtedy, właśnie wtedy wszystko odmieniło się o 180 stopni. Nigdy więcej go nie widziałam, chociaż skrycie o tym marzyłam. Nigdy więcej go nie spotkałam, chociaż pragnęłam z nim porozmawiać, poznać, dowiedzieć się, jaką lubi kawę, jakie książki czyta, czy chodzi do teatru; jaką lubi zupę, co robi na co dzień, jak wygląda, gdy się smuci, jak to robi, że oczy błyszczą mu radością, czy to stałe czy przejściowe... Po dziś dzień pamiętam jego twarz.

Śmieję się ze swej naiwności. Mówiłaś, że tacy ludzie nie istnieją, pamiętasz? Że wszystko jest zepsute. A teraz właśnie ten obraz wyciąga cię z głębin wspomnień. Może... Może jedynie to, co pozornie nie istnieje, jest w stanie wyprzeć to, co było?

czwartek, 12 października 2017

Duża dziura powstała wraz z twoim odejściem

Duża dziura powstała
wraz z twoim odejściem.
Powiedzieć bym ci chciała
kochanie, wróć do domu,
wciąż na ciebie czekam.
Ale to nie byłaby prawda.

Przestałam czekać już
dawno temu.

Marzy mi się już tylko
skroń przy skroni
dłoń w drugiej dłoni
nieśmiałe uśmiechy,
miłe złego początki.

Dawno przestałeś być obecny
w moich marzeniach.

Ratuję siebie codziennie
z płomieni niedoczekania
prawdziwego i wzniosłego uczucia,
z którego nie można wyjść
jak z zatłoczonego dworca.
Ratuję siebie codziennie
i w końcu rozumiem
co znaczy być sobą.

Niezależną jednostką,
kołem, szczęściem, pełnią.

piątek, 6 października 2017

A jeśli Ci powiem, że umieram

A jeśli Ci powiem, że umieram,
popędzisz ile sił w nogach
potrzymać mnie za rękę?

Przecież nikt nie zasługuje
zasypiać w samotności.

środa, 4 października 2017

Gdyby to wszystko nie wypadło nam z rąk, bylibyśmy niezrównani.

Gdyby to wszystko nie wypadło nam z rąk, bylibyśmy niezrównani. Gdybyśmy oboje chcieli i umieli o to zadbać, nikt nigdy by nas nie pokonał. Ja dla ciebie, ty dla mnie, bylibyśmy oparciem, górą, skałą. Nie do przesunięcia. Gdybyśmy potrafili rozmawiać, szukać wspólnych rozwiązań, dochodzić do wniosków, naprawiać zepsute, moglibyśmy podbić świat. Nie chodzi o to, by kazać sobie czekać. Chodzi o to, by coś robić. Coś, co wykluczałoby czekanie. Co wykluczałoby niepewność. Co wykluczałoby rozstanie. Ja dla ciebie, ty dla mnie.

Może za dużo myślę, może myślę źle. Może jestem kupą gruzu i śmieci, a moje życie to smród zgnilizny. A może jestem więźniem w labiryncie nie do przejścia i walę głową w każdą napotkaną ścianę, wznoszę mur nie do przebycia. Widzę, jak na mnie nie patrzysz. Nie pragniesz już nawet dowodów, bo wiesz, że ciebie wskażę jako największy. Wiesz, że miałeś szansę się przez ten mur przebić, miałeś szansę obalić, być może głęboką i skomplikowaną, ułudę nieudanego życia. Być może miałeś szanse pokazać, że się mylę. Że to wszystko nie tak, jak ja widzę. Że to wszystko jest kłamstwem w mojej głowie. Ale nie miałeś siły. Nie chciałeś jej znaleźć.

Wyszłam na przeciw moim demonom, co uważałam za najlepsze rozwiązanie. Po prostu stanąć przed nimi i samodzielnie poprowadzić tę bitwę, która pragnęłam, by była ostatnią. Wyszło jak zwykle. To coś mnie pożarło. Bo ma paszczę większą ode mnie, zęby ostre jak brzytwa, a pazury na obślizgłych łapach wbijają się z łatwością w moje przeżarte niewiarą ciało. Krew tryska na wszystkie strony, a to gówno rozrywa mnie na pół i wpierdala ze smakiem. Bo najbardziej lubi przestraszonych nieudaczników, których nikt nie chce wziąć za rękę i wyprowadzić z tego pieprzonego labiryntu, by w końcu uniknąć walenia głową w mur. Ten mur stoi nietknięty, potężny, wręcz nie z tego świata. Stoi jak ta góra, skała, bynajmniej opoka, którą mogliśmy być my. Ja dla ciebie, ty dla mnie.

wtorek, 3 października 2017

Człowiek pozbawił mnie nadziei

Człowiek pozbawił mnie
nadziei,
odebrał to, co miałam
najcenniejsze.
On wciąż we mnie siedzi
i nie chce się wynieść
do diabła.
To jest cięższe
od mojego ciała.
Człowiek pozbawił mnie
zaufania.
Wyrwał mi wszystko
z ręki,
która opadła.

Człowiek nie jest wart
nawet myśli.
Niczego nie daje od siebie,
wszystko zabiera.
Niech weźmie go już
cholera,
bo ja nie umiem się
pozbierać.

sobota, 1 lipca 2017

Kryzys

Widziałem w życiu już tak wiele, z tak wieloma ludźmi miałem do czynienia, tak wiele osób mnie zawodziło na tak wiele sposobów. Scenariusz lubi się powtarzać, a ja wciąż nabieram się na te sztuczki życia. 

Czytałem ostatnio książkę, której motywem przewodnim była przyjaźń. Mniejsza o szczegóły, ale uderzyło mnie jedno zdanie: 
„Najważniejsze, abyś znalazł  p r a w d z i w e g o  przyjaciela. (...) Musisz go znaleźć, to jest ważniejsze od wszystkiego, także od miłości. Miłość bowiem czasem przemija”[1]
Przypomniała mi się babka, która przed śmiercią gadała, co jej ślina na język przyniosła. Siedziałem przy jej łóżku w wariatkowie, do którego trafiła – według wuja-naukowca, z którym moja mama zawsze kłóciła się o to, że nie szanował matki – przez „tę jej całą sztukę”. Sama przyznała, że „poezja otwiera w człowieku niebezpieczne szuflady”, ale syn raczej nie ma prawa mówić źle o kobiecie, która nosiła go pod sercem, urodziła, wykarmiła i wychowała. Wracając do meritum, babka kilka dni przed odejściem mówiła coś zupełnie przeciwnego. Przeżywałem wtedy okres fascynacji trupami, śmiercią, piekłem, niebem. Co tu dużo mówić, ona i jej towarzyszki z sali wyglądały dosłownie jak trupy, więc chodziłem tam z kamerą i wszystko nagrywałem. Później ten fragment odtwarzałem w nieskończoność za każdym razem, gdy znów dałem się nabrać...
„Najważniejszym i pierwszym, co trzeba sobie uświadomić przed wejściem w dorosłość, Leoś, jest fakt, że każdy jest, był i będzie samotny. Nikogo nie obchodzimy, nikt nie przejmuje się naszym losem, uczuciami, planami, marzeniami. Człowiek nie obchodzi nikogo, bo każdego świat kończy się na czubku jego nosa. I tam też powinien kończyć się twój, wnusiu. Bo nie będzie w życiu takiej osoby, która będzie się tobą przejmować. Nigdy. Możesz liczyć tylko na rodziców, a gdy ich zabraknie – tylko na siebie. Zawsze jesteś zdany tylko na siebie. Przyjaźń to złudzenie, miłość to chemia. Wszystko przemija, ale ty dla siebie nie przeminiesz nigdy”.

Kto kłamie? Ciśnie się na usta, że wszyscy, ale naprawdę szukam odpowiedzi na to pytanie. Czy babka kłamała? A może to była tylko jej prawda? A może nikt nie kłamie? Może przyjaźń rzeczywiście istnieje, ale nie każdemu dane jest ją znaleźć? A może ludzie pragną przyjaźni, ale się jej oduczyli? A może to jest po prostu za trudne? Och, trochę się rozmarzyłem. Świat (mój) byłby piękny, gdyby była możliwość połączenia przyjaźni z miłością. Pamiętam, że kiedyś się to prawie udało. Kiedyś byłem w związku z dziewczyną, która była moim najlepszym przyjacielem... a później się obudziłem. Chciałbym móc nazwać to snem na jawie, jednak spójrzmy prawdzie w oczy, to była po prostu fikcja. Piękna, kusząca, dominująca fikcja. 

W babce widziałem już wtedy swoje odbicie. Już wtedy zapowiadało się, że będę zbyt wrażliwym „poetą”, podatnym na działanie tych „niebezpiecznych szuflad”. Już wtedy wszyscy widzieli, że zaczynam żyć we własnym świecie stworzonym z marzeń i pięknych, nieprawdopodobnych historii. Wtedy byłem gówniarzem, dziś zapytałbym się jej „więc jak żyć?”. Może ktoś, kto już dobiega do mety, odpowiedziałby mi na to pytanie. Żaden coach, żaden psycholog czy zwykły mądrala nie jest przecież pewien na sto procent... Ciekawe, czy umierający wiedzą. Ciekawe, czy przed śmiercią zna się odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawało się podczas tych wszystkich kryzysów egzystencjalnych czy światopoglądowych. Skoro ja w wieku nieco ponad dwudziestu lat przeszedłem ich aż tyle i przechodzę coraz częściej, to przecież taka babka musiała mieć ich za sobą stokroć więcej. Powiedz mi, czy będę umierał z milionem pytań w głowie?! Czy kiedyś dowiem się w końcu, co z ludźmi jest nie tak?! Boże, odpowiedz! Mam dość Twojego milczenia i mojego chaosu w głowie. Co się dzieje z ludźmi, którzy odchodzą – nie tyle umierają, co po prostu... znikają? Co się dzieje z ludźmi, że wolą być sztuczni? Dlaczego maski są atrakcyjniejsze, dlaczego tak łatwo kogoś celowo zranić, dlaczego bez trudu wykorzystują innych, dlaczego oszukują i kłamstwami wręcz przeciągają na swoją stronę? Kto wymyślił taki świat, w którym człowiek człowiekowi rozrywa serce, nóż wbija w plecy, niszczy życie?! Boże, bo jeśli Ty, to mam nadzieję, że to żart i za chwilę powiesz, że tak nie jest naprawdę.

– Leon, myślałeś kiedyś, że możemy nie być sami w tym wielkim wszechświecie?
– Myślałem, myślałem! Raz nawet, jak byliśmy z kumplami na popijawie nad jeziorem, tym na działkach... Wiesz, tam drzewa, krzewy, nic nie widać. No my tam chodziliśmy z butelkami, bo spokój, cisza. Była jakoś trzecia czy czwarta, ciemno jak w dupie, świeciliśmy telefonami, żeby nie wpaść do wody, ale oczywiście nie dawały wystarczająco światła. Nie pamiętam już, ile chłopa tam było, ale nagle wszyscy podnieśliśmy głowy, a tu łup! Jasno jak w dzień, na niebie jakiś latający krążek oświetla całe jezioro. Wytrzeźwieliśmy od razu. Nagle po tej wiązce światła powoli spuszcza się jakaś postać i staje na wodzie, rozumiesz to?! Wszyscy wzięliśmy nogi za pas, połowa piszczała, połowa prawie się zsikała w majtki, i spierdalamy. Wtedy pomyślałem, taka mała iskierka nadziei zapaliła się w mojej głowie, że skoro tutaj nie jest mi dane spotkać przyjaciela albo miłości, to może, może gdzieś tam na górze jest. Może tam istnieje.
– Nie przeraża cię to, że może istnieje, ale nie będzie wam dane się odnaleźć?
– Myślę, że miłość i przyjaźń jak ma być, to sama jakoś człowieka odnajdzie. A jak nie... Następnego dnia poszedłem sam nad to jezioro. Okazało się, że władze miasta założyły na nim takie kraty, po których można bez problemu chodzić. Pójdę tam! Pójdę w środku nocy, wejdę na jezioro i będę czekał, aż mnie zabiorą. Znajdę to, czego szukam, choćbym miał szukać do śmierci.

moja twórczość krzyczy
moje serce krzyczy
moje oczy krzyczą
a usta tylko drżą

usłysz ten krzyk 
zza ściany

nigdy nie byłem tak samotny
jak wtedy
gdy miałem najwięcej przyjaciół

najcięższa jest prawda
wpadająca na światło dzienne

ludzie nie są już Ludźmi
są zazdrośni
zawistni
kapryśni

a ja tak pośrodku
trwam i wierzę
że człowiek może być Człowiekiem
nie mając na to żadnych dowodów*

– Co jest ratunkiem dla osoby chorej na brak?
– Brak czego?
– Brak siebie na przykład.
– Praca, dom, podróże, auta, pociągi, autobusy, samoloty, góry, doliny, niziny, morza, lasy, oceany, zabytki, kościoły, modlitwy, religie, kultury, książki, poezja, teatr, kino, jedzenie, szpitale, hotele...
– A ludzie albo alkohol albo... internet?
– Broń cię Panie Boże, trzy razy nie! Wszystko to uzależnia, wgryza się w szyję jak wampir, odbiera co udało się zyskać, zaślepia, ogłupia, powoduje agresję, wycofanie, zagubienie, gorączkę, nerwy, bóle, nerwobóle, wpędza w niewolę, niszczy serce, rozum, nierzadko godność. To są te rzeczy, które powodują brak.
– Przecież elementem tego wszystkiego, co wymieniłeś, są ludzie.
– Elementem, nie główną składową! Nie można leczyć braku ludźmi, bo oni brak powodują. Oni przychodzą i odchodzą, czyli wyrywają wszystko, co udało się z nimi zbudować, z korzeniami i już żadne inne korzenie w to miejsce się nie wpasują, a jeśli... To to się nie przyjmie.

Mój tato miał w swoim życiu epizod z budowlanką. Zabierał mnie czasami do pracy i pokazywał, jak kładzie się fundamenty. A ja, głupi dzieciak, zamiast nauczyć się czegoś praktycznego, myślałem, jakie fundamenty ma moje życie. Kilka lat później okazało się, że nie miało w sumie (jeszcze) żadnych. Miałem dopiero zacząć zabawę. Z domu wyniosłem jedynie jakiś habitus, który określa moje wybory. Wybrałem więc budować życie z drugim człowiekiem, spędzaliśmy ze sobą większą część dnia, wszystko robiliśmy wspólnie, nie chcieliśmy wychodzić osobno. Wspólne plany, marzenia, zainteresowania... Wspólny świat. Nagle jeb! Dostałem obuchem w łeb, gdy zobaczyłem inne usta na tych ustach, te dłonie na innych ramionach. Usłyszałem, jak wszystko się wali i przez długi czas nie umiałem zrobić porządku z gruzem, w którym zaczynałem żyć.
Nie udało się, trzeba było próbować raz jeszcze. Ktoś mi kiedyś powiedział, że fundamentem życia powinna być wiara. Jeśli postawisz Boga na pierwszym miejscu, wszystko inne się jakoś ułoży. Okej, pomyślałem, dam Ci, Boże, szansę. I wznosiłem tak dość malowniczy świat, rosłem wraz z nim, moja dusza zaczęła się radować, ale jakoś nieszczególnie zastanawiałem się, czy Bóg rzeczywiście jest dla mnie tak ważny. Z miłości zrezygnowałem, mój pogląd na nią zmienił się diametralnie. Chodziłem na randki, poznawałem nowe osoby, ale nie potrafiłem kochać zdrowo, więc wolałem nie kochać w ogóle. Pomyślałem jednak, że przyjaźń to zupełnie inna para kaloszy. Do tych fundamentów znów zaczęli wkradać się ludzie i jebły z takim samym hukiem, a może nawet głośniejszym. Kolejny kryzys, kolejne wiersze, moje aler ego wytworzyło sobie alter ego alter ego. Czysta incepcja.
Boże, może sam wejdziesz na to pierwsze miejsce, bo ja chyba nie jestem tak silny, by Cię tam dźwignąć.

wołam cię
wołam przyjdź
wołam chwyć mnie
chwyć w ramiona
i uratuj rozpadające się serce

przyjdź
marzę zobaczyć
że komuś na mnie zależy*

Mam niewiele ponad dwadzieścia lat, a już setki razy zastanawiałem się, czy można popełnić błąd robiąc coś, co jest właściwe? Podjąłem decyzję o porzuceniu człowieka. Ale nie dlatego, że był mi niewygodny, że uwierał albo ranił. To ja raniłem jego swoją wszechobecnością. Więc uznałem, że właściwe jest uciąć, bo zaczął się ode mnie uzależniać. Zaczął uzależniać ode mnie całe życie. Relacje. Zacząłem być zbyt ważny. To było właściwe, prawda? W ten sposób mu pomogłem, tak? Przyjaciele często muszą robić coś wbrew sobie, przewidywać skutki. Mam rację?

zostają po nich
tylko dedykacje
w ulubionych książkach
które chcę wyrwać
i spalić

ale przecież 
nie odbiorę książce kartki
bo co jeśli
jest jej sercem?*

Tęskniłem. Tęskniłem przez długi czas. Tęsknota rosła na sercu, oplatała płuca i ściskała przełyk. Tęsknota odbierała chęci do życia, siły do przeżuwania jedzenia, umiejętność zapadania w sen. Jak byłem już tak wyczerpany, że zasypiałem na stojąco, dręczyły mnie koszmary. Takie koszmary, na podstawie których można nakręcić niezły film. Ale zarazem tak osobiste, że czułem się, jakbym podglądał swoje własne życie. Widziałem w nich, jak oddaję serce na dłoni jednemu człowiekowi, drugiemu, piątemu, setnemu... I zapominam, komu je podarowałem. Oni zapominają o mnie, odwracają się i znikają we mgle. Nie mogę sobie przypomnieć. Straciłem. W końcu sam nie wiem, co straciłem. Zasypiam na ławce i budzę się w rzeczywistości. Sen mnie zmienia. Widzę to, od czego odwracałem za każdym razem wzrok. Widzę i żałuję. Karcę sam siebie jak ojciec syna, załamuję się i myślę, jak poskładać wszystko do kupy.

Dbaj o siebie
jak o ludzi.*
















[1] Benedict Wells, Koniec samotności, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2017
* źródło

poniedziałek, 22 maja 2017

Ostatnia (?) śmierć Leona

Jak bowiem w jednym ciele mamy wiele członków, a nie wszystkie członki spełniają tę samą czynność – podobnie wszyscy razem tworzymy jedno ciało w Chrystusie, a każdy z osobna jesteśmy nawzajem dla siebie członkami.
Rz 12, 4-6

Ktoś kiedyś mi powiedział, że w życiu nie trzeba szukać sensu, wystarczy odnaleźć siebie. Ktoś inny stwierdził, że moje życie składa się z tysiąca innych żyć i jestem nierozerwalnie połączony z ludźmi wokół mnie – nie mogę bez nich funkcjonować, choćbym bardzo chciał. Pomyślałem wtedy, że trochę to podobne do tego banału nikt nie jest samotną wyspą, mimo że było wiele chwil, w których czułem się bardziej samotny niż bezludna wyspa. Były takie chwile, gdy czułem, że nie ma dla mnie nikogo, chociaż bardzo chciałem, by to mnie dla nikogo nie było. 
Znowu banał. 
Wracając jednak do urwanej myśli, bez innych ludzi nie byłbym w stanie zrobić kroku na przód, przynajmniej tak mi mówiła. Ta osoba w sensie. Ale co jeśli to jest trochę bardziej poplątane? Co jeśli na moje życie składa się tysiąc innych żyć? Jeśli nawet ci ludzie sprzed 2020 lat są w jakiś sposób ze mną powiązani? Albo gorzej, łącząc tę teorię ze zdaniem wystarczy odnaleźć siebie: co jeśli ja pojawiłem się już ponad 2000 lat temu i musiałbym się cofać aż tak daleko, by osiągnąć cel? A jeśli było mnie kilku i musiałbym badać koligacje z innymi osobami, odnaleźć rodzinę dawnego mnie albo wcielenia mojej obecnej rodziny kilkaset lat wstecz? Co wtedy by się okazało? Czy ludzie, którzy są dziś przy mnie, byli przy "mnie" zawsze? Czy istnieje coś takiego, jak "na zawsze"? Po współczesnych ludziach raczej bym się tego nie spodziewał, ale może kiedyś żyła chociaż jedna osoba, przynajmniej pół osoby, która rzeczywiście mogła być na zawsze?

Pamiętam kilka swoich narodzin i – być może – parę swoich śmierci. Chociaż niektóre z nich to raczej fakty, nie pamięć stricte. 

Zostałem poczęty jakoś w połowie stycznia. Nigdy nie pytałem, jak to się stało, w jakich okolicznościach, czy było romantycznie. Nieszczególnie mnie to obchodziło. Dziś wiem, że to pierwsza z form narodzin. Zimą. Poczęty zimą, wydany na świat jesienią. Nic dziwnego, że jestem wręcz niemożliwie chwiejny i zamyślony. Długie wieczory sprzyjają myśleniu o sprawach niemalże nieistotnych. Tak więc w październiku nie dość że umieram pierwszy raz, to rodzę się w tym samym czasie. 

Umarłem, gdy przyszło mi się zmierzyć z paszczą potwora pożerającego ponad 20 dzieci na pół dnia. W jego żołądku był kolorowy dywanik z odwzorowanym miastem, półki pełne pluszaków (ale jakie te pluszaki były straszne: bez jednego oka, z oderwaną nogą, pociętym ogonem, odgryzionym nosem), leżakowanie o określonej porze i straszna, śmierdząca toaleta. Mama nie mogła tam ze mną być, a ja bałem się najokropniej w świecie. No dobra, dzisiaj jako ponad dwudziestoletni facet nie powinienem wspominać tego jak kilkulatek, ale prawdą jest, że nadal czuję to przerażenie małego i bezbronnego dzieciaka, który myślał, że mama będzie się nim opiekować zawsze, tulić do piersi, wyciągać kleszcze, opatrywać rany. Aż tu nagle pierwsze poważne zderzenie z rzeczywistością: nie ma tak dobrze, mały. A przed tobą jeszcze szkoła. Na szczęście umieranie trwało chwilę. Pogodziłem się z nowym stanem rzeczy, znalazłem Obiekt, który zachęcał mnie do chodzenia do przedszkola. Narodziłem się ponownie, gdy całowaliśmy się za drzwiami w porze obiadowej i nawet nie zauważyliśmy, że wychowawczyni nas znalazła.

W podstawówce umierałem i rodziłem się codziennie. Zwłaszcza wtedy, gdy...
W gimnazjum umierałem nawet bardziej, zabijałem się raczej i wskrzeszałem, bo tak trzeba było. Tego ode mnie wymagali. I nawet gdy oni mnie... Nawet wtedy nie mogłem ot tak sobie umrzeć i się nie narodzić, bo z dnia na dzień rodziłem się lepszy, silniejszy.
Umarłem też, gdy próbowałem zapomnieć o otaczającym mnie świecie, wyzbyć się tej pieprzonej wrażliwości, która siedzi wciąż głęboko we mnie...
O cholera, może gdybym wtedy wyzbył się empatii, dzisiaj to wszystko nie byłoby tak mocno zakorzenione, nie sprawiałoby, że cierpię sto razy bardziej...

– Stop, za bardzo się zapędziłeś! Nie zapominaj, że dzięki temu milion razy bardziej odczuwasz radość i szczęście, nie potrzebujesz rzeczy wielkich, bezinteresownie dajesz siebie innym. W całości!
          Znów mi przerywasz wątek, jak ja cię za to nie lubię... Przez te wszystkie wydarzenia jestem wrażliwy na ból innych i własny, ale też tak silny, że już nawet nie zauważam, jak cierpię. Próbuję jedynie ulżyć w cierpieniach innym, dać im uśmiech, przychylić nieba. Tak! Masz rację! Daję siebie w całości i to jest mój największy błąd, bo przecież każdy, kto odchodzi, zabiera mi mnie ze sobą. W całości! I co pozostaje dla mnie? Odbudowywanie siebie z gałązek i liści?! Jak mam zrobić coś z niczego?
– Najśmieszniejsze jest to, że potrafisz zrobić bardzo wiele z niczego. Niby mówisz, że wyrwano ci serce nie raz, a i tak wychodzisz z sercem na dłoni do kolejnego człowieka.
          Który tego nie chce, nie zapominajmy. Nie chce, bo jestem idiotą, który jest społecznym inwalidą, amebą relacji, labiryntem emocji. Nie sądzisz, że przejmowałbym się tym mniej – albo nawet wcale – gdybym już wtedy wyrwał tę wrażliwość z korzeniami? Może dzisiaj miałbym wszystko. Wszystko w dupie, ale jednak wszystko.
– Nawet tak nie myślisz, Leon. Gadasz jak potłuczony.
          Przynajmniej sam ze sobą mogę pogadać jak potłuczony, bo nikt inny nie jest na tyle nienormalny, by chcieć mnie słuchać i potrafić zrozumieć.

Umarłem znów, idąc do liceum. Umierałem wciąż i wciąż, każdego dnia śmiercią tragiczną, aż musiało nastąpić apogeum duszonych emocji. Już miałem sobie... Już mieli mnie... Ale nie! Pojawiła się Ona. Ona, która sprawiła, że wszystkie poprzednie miłostki stały się na tyle nieistotne, że nawet ze sobą o nich nie rozmawiam. Ona, która pokazała mi, że mam serce. Że to jedyny narząd, który... odrasta. Odbudowuje się. Tworzy na nowo.
Ale mogłem przewidzieć, że będę musiał umrzeć. Umierać ze świadomością, że lata życia były fikcją... To była najgorsza ze śmierci.
Ale też narodziny, które po niej nastąpiły, były najpiękniejszymi. Były w końcu prawdziwe, realne, moje. W końcu to ja doprowadziłem do swojego odrodzenia. Nikt inny, tylko ja.
– A może Bóg, Leon? Nie pomyślałeś o tym? Może to On rozwalił ci całe życie, byś spojrzał wstecz i zobaczył, w jaki grzechu, zakłamaniu, fikcji trwałeś?
          Ty i te twoje mądrości. Okej, więc Bóg. Dziękuję Mu za to, ale nie chcę musieć znowu umierać...
– Pomyślałeś może, że właśnie o to chodzi w życiu? Może trzeba umrzeć i narodzić się przez kogoś albo dla kogoś, by w końcu umrzeć i narodzić się dla siebie, z siebie?
          Z siebie? Albo może właśnie z Boga? Z Boga i dla Boga? Leon, jesteś po prostu genialny! Tak, proszę, niech właśnie o to w życiu chodzi! A może... Może nie? Może po prostu kolejne śmierci przeżyję inaczej? Może kolejne nie będą tak drastyczne, może nie odbiorą mi serca?
– Chyba jednak za młodzi jesteśmy na gdybanie. Ale przyznaj, że nie czułbyś się tak dobrze, tak pełny, gdyby nie ci wszyscy ludzie. Przyznaj, że nie dałbyś rady wstawać ze świadomością, że nie masz się do kogo uśmiechnąć, z kim pożartować, komu zwierzyć. Przyznaj, że byłoby ci przykro, gdybyś nie dostawał miłych wiadomości na początku i końcu dnia, gdyby nikt nie życzył ci kolorowych snów, nie zapraszał na spacery...
          W sumie wciąż marzy mi się tylko jeden spacer, który nie następuje dzień za dniem. Wciąż marzy mi się spacer z tą osobą, albo chociaż z połową osoby, która mogła być na zawsze.

środa, 15 lutego 2017

Wyłącz się z Facebooka

Denerwuje mnie dzisiejszy świat. Chyba naprawdę jestem z nim pokłócona. Denerwuje mnie, że żeby być na bieżąco i utrzymywać kontakt ze znajomymi, trzeba być na fejsbukach, snapczatach i innych pierdołach. I tak pewnego dnia obraziłam się na świat tak, że... wyłączyłam Facebooka na tydzień. Postanowiłam, że zobaczę, jak wygląda świat bez internetu i telefonu. Wcześniej zdarzało mi się "odciąć" od wszystkiego na dzień czy dwa, ale chciałam zobaczyć, czy da się na tydzień i więcej. Fakt, chciałam spróbować przetrwać jak najdłużej. Co się okazało?

Okazało się, że nie bez powodu targają mną te wszystkie emocje. Wyszłam z domu, a telefon został na półce. Nigdy nie potrzebowałam go jakoś szczególnie, ale zawsze był w torebce czy w kieszeni i świadomość, że tam jest, niejako mnie uspokajała. Dlaczego? Sama nie wiem. To ktoś zadzwonił (oczywiście nigdy nie odbieram od razu, bo jest wiecznie wyciszony, ale mogłam oddzwonić), to ktoś napisał... Czułam, że mam kontakt z tymi, z którymi go potrzebuję i chcę. Poza tym, wstyd się przyznać, ale nie cierpię nosić zegarka. "Coś" na nadgarstku zawsze mi przeszkadza, więc nawet, gdy nie był mi potrzebny telefon, potrzebowałam godziny. Powiedziałam sobie szczęśliwi czasu nie liczą i wyszłam. Jak na złość, tego dnia akurat bardzo potrzebowałam "czasu". Spojrzenia ludzi, gdy pytasz dziś przepraszam, która godzina? czasami są bezcenne i zabawne. Oczywiście był to czas nauki, na karku czuć już oddech sesji, więc spędziłam cały dzień w bibliotece. Naprawdę nie sądziłam, że podczas nauki tak bardzo potrzebuję internetu i wujka Google. Na co dzień chyba było już naturalne, że mam przy sobie telefon i mogę wszystko sprawdzić w każdej chwili. A nagle... Powiedziałam sobie, że dam radę nie iść na łatwiznę i wszystkie informacje znajdę bez pomocy internetu. Oczywiście się myliłam, bo wróciłam do domu z listą haseł do wpisania... Z jednej strony ten dzień bez telefonu był przepełniony problemami, z drugiej "nie było tak źle". W końcu na wykładach mogłam czytać, bo co innego robić (tak, wiem, można jeszcze słuchać wykładowcy, ale czasami się to nie udaje, choćby człowiek bardzo chciał)? 

Nie sądziłam, że będę potrzebowała tylu zdań na opisanie jednego dnia! Wróciłam do domu, a na telefonie były tylko dwa nieodebrane połączenia i jedna wiadomość. Trochę dziwne, skoro większość czasu na wykładach i na przerwach spędzałam na Facebooku pisząc ze znajomymi z bliska i z daleka. Więc dlaczego tak mało powiadomień? Cóż... Może rzeczywiście to, czego potrzebuję i ci, których potrzebuję, są po prostu obok mnie. Może... Ale o tym dalej. 

Drugiego dnia oczywiście wzięłam już ze sobą ten telefon. Pękłam po dniu, brawo. Rzecz jasna, wszystkie aplikacje "żrące czas" odinstalowałam, ale świadomość, że mam go w torebce... Była dziwna. Kojąca... Choroba XXI wieku. Ale w końcu miałam pod ręką Google, w końcu mogłam sprawdzić to, co nagle zaczęło dręczyć moje myśli... I tyle. Po prostu był. Jednak kolejne dni, przerwy między zajęciami upływały na rozmowach z innymi. To dobrze, bardzo dobrze, ale co jakiś czas ktoś wtrącał "nie wiedziałaś o tym? Przecież pisali na grupie na fejsie", "no to było gdzieś na Facebooku", "sprawdź na fejsie". Nie przedłużając, wytrwałam siedem dni bez tych "niepotrzebnych" aplikacji, ale...

Szukałam substytutu. I znalazłam. Nie wciągnął mnie on tak, jak wciąga Facebook, bo – jak to się dziś mówi – nie ma cię na fejsie, nie istniejesz, ale chciałam poznawać ludzi przez pisanie (może za bardzo lubię pisać i "słuchać" o życiu obcych mi osób, ich problemach, zmartwieniach, zainteresowaniach, codzienności...). Ludzie w internecie (nie przejmuję się, czy kłamią) są bardziej otwarci i łatwiej przychodzi im szczera rozmowa, a przede wszystkim mnie to inspiruje. Znalazłam substytut, poznałam nawet jednego bardzo wartościowego człowieka i postanowiłam utrzymać z nim kontakt. Człowieka, który otworzył mi oczy na wiele spraw, odrobinę pomógł nawet zostawić przeszłość za sobą. Gdzieś na tym świecie są jeszcze Ludzie.

Ale to nie wszystko. W końcu przeczytałam więcej książek, niż bym czytała. W końcu znalazłam czas na wszystko: wyjście z domu, naukę do sesji, czytanie, pisanie, słuchanie, rozmawianie, spotkanie z przyjaciółmi. "Na mieście" poznałam przypadkowych ludzi, którzy byli chętni do rozmowy. Gdy odkleisz oczy od telefonu i fejsa w tramwaju, zobaczysz, że są jeszcze Ludzie. Fakt, zobaczyłam też, jak wyglądają ci, którzy mają nawet nos wlepiony w ekran. Brew unosi się automatycznie. Najważniejsze, że zawarłam ciekawe znajomości, ale jeszcze nic więcej na ich temat napisać nie mogę. Niektóre zerwały się po dniu, inne skończyły się wraz z końcem imprezy, kolejne trwają nadal... Czas pokaże, co z nich wyniknie, czy będą się rozwijać. 

Ci, których potrzebuję, są obok mnie, ale rzeczywiście "bycie" na Facebooku jest niezbędne. Faktem jest też, że będąc daleko od domu, potrzebuję tego telefonu na co dzień. Na szczęście taki detoks pokazuje, że nie jest on niezbędny do życia i pozwala się trochę zdystansować. Nie spędzam tam już tyle czasu, ile spędzałam, mam go więcej dla innych i dla siebie. Może trochę ucierpiały na tym znajomości z daleka, z okolic domu, ale ważne jest dla mnie to, co mam i jeśli zależy dwóm osobom, potrafią dbać o relację. Jestem więc wdzięczna tym, którzy rozumieją, że lepiej do mnie czasami zadzwonić czy poprosić o rozmowę na Skype, niż wypisywać na fejsie. To nie ma być długi tekst opisujący "tydzień bez...". Chcę tylko powiedzieć, że czasami dobrze jest się wyłączyć z Facebooka i włączyć do życia.

niedziela, 15 stycznia 2017

Być tu i teraz

Na początku istnienia Asa prowadziłam cykl Kontrowersje, w którym opisywałam w krótkich refleksyjnych opowiadaniach życie Leosia i Leona. Leon wrócił do mnie na chwilę, ale już nie kontrowersyjnie. Tak, opatrzę ten post taką etykietą, żeby można było znaleźć łatwo resztę jego życia, jednak to już nie kontrowersja. To po prostu przemyślenia osadzone w życiu mojego Leona, którego stworzyłam i staram się tworzyć dalej. Wejdźcie do jego głowy...


W środku czułem się połamany i zraniony tak, że nie powinienem już dawno żyć i oddychać. Gdyby rany na sercu krwawiły, już dawno wykrwawiłbym się na śmierć. Niestety tak się nie stało i musiałem iść do pracy, do ludzi i do świata, chociaż w tamtej chwili tak bardzo tego wszystkiego nienawidziłem. Obraziłem się na świat, że jest tak niesprawiedliwy i bezlitosny (oczywiście, nawet tego nie zauważył). Obraziłem się na ludzi, że najpierw obiecują być (wsparciem, przyjacielem, na zawsze), a później zmieniają zdanie. Zmieniają zdanie i zmieniają swój system wartości. Obraziłem się na nich, bo najpierw mówią, że to i to jest złe i jeśli bym im coś takiego zrobił, nigdy by mi nie wybaczyli. Ba! Zniszczyliby mi życie, nie mieliby skrupułów mnie uderzyć i poniżyć. Mówią tak, patrzę na nich zafascynowany, bo skoro tak sądzą, to sami tego nie zrobią. Ale okazuje się, że wcale nie znam tego kogoś, okazuje się, że tylko pozował. Okazuje się, że robi tę okropną rzecz sam. I nie daje mi możliwości nawet siebie za to uderzyć czy poniżyć (nie żebym chciał, ale spojrzeć w oczy oszustowi, który zastrzegał się... to byłoby coś). Obraziłem się na świat, bo świat się bawi ludźmi. Bo ludzie uważają relację z drugim człowiekiem za zabawę! Bo oni "chcieli po prostu mieć kogoś", i tyle. I już. 

Wszedłem za jakimś człowiekiem w garniturze do biura. Skinął głową na przywitanie kobiecie za biurkiem, ta wygięła komicznie usta, wstała i zaczęła się entuzjastycznie witać.
– Panie prezesie, czy życzy sobie... 
Dlaczego żyjemy w czasach, w których rodzice nie uczą dzieci walczyć i dbać o relacje? Dlaczego żyjemy w czasach, w których rodzice nie dają swoim dzieciom wolności? Dlaczego żyjemy w czasach, w których wszystko inne jest ważniejsze od spotkania człowieka? A później mnie się za to obrywa, bo takie dzieci wyrastają na nieświadomych dorosłych. Żyją w kokonie i nie potrafią postawić się na miejscu drugiego człowieka. Nie widzą swoich błędów... "Rodzice nie mówili mi, jak mam się obchodzić z obcymi, tylko zawsze powtarzali, że z nimi mam się obchodzić jak najlepiej", odpowiedzą zapewne. No tak. Tylko obcych też nie można ranić. O rzekomo obcych też trzeba dbać. Oczywiście medal nie ma jednej strony, a świat ma ich nieskończenie wiele. Są też dzieci, które dostają za dużo wolności i przewraca im się w głowach, następnie stają się nieodpowiedzialnymi dorosłymi, którym nie da się zaufa... 
– chwila. Prezesie? Przecież prezes to krępy, łysiejący mężczyzna. Ten był wysoki, z bujną czupryną i pewną siebie postawą. Co się tu...
Skoro już o zaufaniu mowa, to dlaczego wciąż trafiam na osoby, którym – jak po czasie się okazuje – ufać nie mogę (nie mogłem, jak to powiedzieć?), choć myślałem, że są inne? Wyjątkowe i nie zepsute na tym popapranym świecie? Dlaczego myślę, że mogę złożyć w czyjeś ręce serce, a ten ktoś nagle mi wyznaje, że "to przecież tylko zabawka! Serce nadal masz na środku klatki, skierowane trochę na lewo, a ja w dłoniach trzymam zabawkę, którą mogę pociąć, zgnieść i zmiażdżyć, i nic się nie stanie! Zapomnisz o mnie, a ja to serce wyrzucę, bo mam ochotę na nową zabawkę!". Gdzie się podziali stali ludzie, którzy znają wartość człowieka i wiedzą, jak się z nim obchodzić? Gdzie podziali się...

– Cześć Leon, co ty dzisiaj taki nieobecny? – mrugam kilka razy i dostrzegam Anielę, z którą pracuję już od roku. Na chwilę znikają wszystkie myśli i widzę tylko te szaro-zielone oczy, półdługie brązowe włosy i szeroki uśmiech kwitnący na okrągłej twarzy. Taki uśmiech potrafi dodać skrzydeł nawet człowiekowi bez serca. Próbuję się uśmiechnąć. Nie wiem, jak mi to wychodzi, ale wnioskując po jej reakcji, nie za dobrze. Kładzie mi rękę na ramieniu, a gdy orientuje się, że za długo ją tam trzyma, strzepuje nieistniejący paproszek. Na moim garniturze nie ma na pewno żadnego brudu, za to jest ogromny w miejscu, w którym była owa zabawka. Uśmiech drugiego człowieka sprawia, że nagle ten brud znika. Choć na chwilę.
– Dowiedziałem się, że na innych planetach czas płynie inaczej. To takie fascynujące, że gdzieś tam doba może trwać 36 godzin! Tyle, ile by mi się przydało, by zdążyć żyć. 
Ten dźwięk obijał mi się w głowie cały dzień i całą noc. Aniela, zamiast spojrzeć na mnie jak na szaleńca, najzwyczajniej w świecie wybuchła śmiechem! Boże, daj mi się śmiać tak szczerze i beztrosko. Choć raz. Choć przez chwilę. Daj mi siłę wydobyć z siebie śmiech!
– Myślę, że do życia są potrzebni odpowiedni ludzie i umiejętność zorganizowania czasu, nie dłuższa doba. Chociaż... Gdyby dłuższy dzień oznaczał więcej czasu dla innych ludzi, nie dla pracy, to byłabym oczywiście za. 
– Umówisz się ze mną na kawę? – co? Na kawę? Ale wypaliłem! 
Leon, jesteś idiotą. Jesteś totalnym idiotą. Jesteś totalnym, naiwnym idiotą. Jesteś totalnym, naiwnym, wystawiającym się wciąż na zranienia idiotą! Naprawdę chcesz zobaczyć, jak osoba, która wniosła do twojego zjebanego dnia odrobinę śmiechu, zamienia się w obojętną na twój ból jednostkę i kiedyś, po latach znajomości, odchodzi w zapomnienie, przestaje istnieć i zostawia ci dziurę zamiast serca? Leon, czy ciebie pojebało? Czy ty nie widzisz, co się dzieje w twoim życiu, gdy tylko coś zaczyna się od kawy?
Och, daj spokój. Raz kozie... 
Nie! Boże, nie. Przecież to idiotyczne wciąż narażać się na powtórkę tego, co było. 
Ale potrzebuję przecież do życia innych ludzi. Potrzebuję chociaż złudzenia, że komuś na mnie... 
Leon, nie bądź idiotą. Dasz sobie radę. 
Ale jestem idiotą i nie potrafię nic z tym zrobić, nic na to nie poradzę. 
Leon, jesteś zraniony. Ludzie zranieni ranią innych swoim bólem, nie narażaj jej na to. 
Och zamknij się już, nawet ludzie zranieni mają piękną duszę i potrafią czynić rzeczy, które zdrowym się nie śniły. Skończ już tę głupią dysku...
– Chętnie pójdę z Tobą na kawę, Leon – i znowu ten uśmiech. Ale nie taki, jak u tej kobiety na dole. Ten uśmiech rośnie jak kwiaty na wiosnę, ten uśmiech kwitnie i promienieje w jej oczach. Ten uśmiech wpełza głęboko we mnie i gilgocze moją obolałą duszę. Ten uśmiech...
– Zebranie za pięć minut! Zapraszamy wszystkich do sali konferencyjnej.

***

Poszedłem do kościoła. Jak byłem młodszy, tato powtarzał mi zawsze, że Bóg jest odpowiedzią. Zadaj pytanie, które cię trapi. Bóg jest odpowiedzią. Mówił mi tak często, gdy dorastałem i nagle poczułem, że mam problemy innej wagi, niż wybór między białymi czy czarnymi skarpetkami. Poszedłem do kościoła, a tam ksiądz mówił o Mojżeszu i niespalającym się krzewie. Uderza mnie zdanie JESTEM, KTÓRY JESTEM. JESTEM dudni mi w głowie przez resztę mszy, na kazaniu słucham jednym uchem, bo wciąż mam w głowie to... Czy ja jestem? Od kilku tygodni mam wrażenie, że byłem, ale nie jestem. Rozważam wciąż, dlaczego to wszystko się stało, dlaczego tak zostałem potraktowany, co mogłem zrobić, by tego uniknąć. Myślę wciąż, co zrobiłem źle, że tylu się ode mnie odwróciło. Myślę wciąż, jaki byłem, że to się stało, albo jaki muszę być, by nigdy więcej tak nie bolało. Myślę wciąż, co zrobię jutro, by nie zraniła mnie kolejna osoba. Myślę wciąż, co zrobię za miesiąc, by już nikt nie zmiażdżył mojego serca. Ale nie ma mnie tutaj, gdzie jestem. A powinienem być tu i teraz. Boże, daj mi być, bo zgubiłem się w przeszłości i przyszłości... Oj Leon, ty to zawsze mądry po fakcie.
Jednak wychodzi na to, że doświadczenia przeszłości znacząco wpływają na to, jaki jestem. Może pora spróbować pomóc się ranom zabliźnić i uczynić z nich swój atut? Może pora pokazać wszystkim, że nawet brzydkie serce może być piękne? Że nawet obolała dusza może dawać innej szczęście i zrozumienie? Może pora... Zacząć żyć. 

Tak! Tak, idę w świat lepiej rozumiejąc człowieka! Tak, tak! Idę w świat czynić dobro, bo mnie czyniono zło. Idę w świat pełen zrozumienia i empatii, bo ja tego nie otrzymałem. Idę walczyć o człowieka, o którego nikt nie chciał zawalczyć. O siebie. Gdy wygram walkę o siebie, będę jak lew walczył o innych. I nigdy nie pozwolę im przeze mnie płakać.

***

– Bordowy sweter czy koszula? – stoję przed lustrem i nawijam sam do siebie na głos. – Cholera, tak dawno nie byłem na randce, że nawet nie wiem, jak się ubrać. Długie i monotonne związki chyba niszczą ubraniową intuicję... – zaśmiałem się do odbicia. Zaśmiałem. Się. Boże! Wyjrzałem za okno, wciągnąłem na siebie sweter i wyszedłem po Anielę. Nie mogłem się doczekać jej śmiechu...





Źródło inspiracji, vlog o. Adama Szustaka, którego słucham od kilku dni