sobota, 1 lipca 2017

Kryzys

Widziałem w życiu już tak wiele, z tak wieloma ludźmi miałem do czynienia, tak wiele osób mnie zawodziło na tak wiele sposobów. Scenariusz lubi się powtarzać, a ja wciąż nabieram się na te sztuczki życia. 

Czytałem ostatnio książkę, której motywem przewodnim była przyjaźń. Mniejsza o szczegóły, ale uderzyło mnie jedno zdanie: 
„Najważniejsze, abyś znalazł  p r a w d z i w e g o  przyjaciela. (...) Musisz go znaleźć, to jest ważniejsze od wszystkiego, także od miłości. Miłość bowiem czasem przemija”[1]
Przypomniała mi się babka, która przed śmiercią gadała, co jej ślina na język przyniosła. Siedziałem przy jej łóżku w wariatkowie, do którego trafiła – według wuja-naukowca, z którym moja mama zawsze kłóciła się o to, że nie szanował matki – przez „tę jej całą sztukę”. Sama przyznała, że „poezja otwiera w człowieku niebezpieczne szuflady”, ale syn raczej nie ma prawa mówić źle o kobiecie, która nosiła go pod sercem, urodziła, wykarmiła i wychowała. Wracając do meritum, babka kilka dni przed odejściem mówiła coś zupełnie przeciwnego. Przeżywałem wtedy okres fascynacji trupami, śmiercią, piekłem, niebem. Co tu dużo mówić, ona i jej towarzyszki z sali wyglądały dosłownie jak trupy, więc chodziłem tam z kamerą i wszystko nagrywałem. Później ten fragment odtwarzałem w nieskończoność za każdym razem, gdy znów dałem się nabrać...
„Najważniejszym i pierwszym, co trzeba sobie uświadomić przed wejściem w dorosłość, Leoś, jest fakt, że każdy jest, był i będzie samotny. Nikogo nie obchodzimy, nikt nie przejmuje się naszym losem, uczuciami, planami, marzeniami. Człowiek nie obchodzi nikogo, bo każdego świat kończy się na czubku jego nosa. I tam też powinien kończyć się twój, wnusiu. Bo nie będzie w życiu takiej osoby, która będzie się tobą przejmować. Nigdy. Możesz liczyć tylko na rodziców, a gdy ich zabraknie – tylko na siebie. Zawsze jesteś zdany tylko na siebie. Przyjaźń to złudzenie, miłość to chemia. Wszystko przemija, ale ty dla siebie nie przeminiesz nigdy”.

Kto kłamie? Ciśnie się na usta, że wszyscy, ale naprawdę szukam odpowiedzi na to pytanie. Czy babka kłamała? A może to była tylko jej prawda? A może nikt nie kłamie? Może przyjaźń rzeczywiście istnieje, ale nie każdemu dane jest ją znaleźć? A może ludzie pragną przyjaźni, ale się jej oduczyli? A może to jest po prostu za trudne? Och, trochę się rozmarzyłem. Świat (mój) byłby piękny, gdyby była możliwość połączenia przyjaźni z miłością. Pamiętam, że kiedyś się to prawie udało. Kiedyś byłem w związku z dziewczyną, która była moim najlepszym przyjacielem... a później się obudziłem. Chciałbym móc nazwać to snem na jawie, jednak spójrzmy prawdzie w oczy, to była po prostu fikcja. Piękna, kusząca, dominująca fikcja. 

W babce widziałem już wtedy swoje odbicie. Już wtedy zapowiadało się, że będę zbyt wrażliwym „poetą”, podatnym na działanie tych „niebezpiecznych szuflad”. Już wtedy wszyscy widzieli, że zaczynam żyć we własnym świecie stworzonym z marzeń i pięknych, nieprawdopodobnych historii. Wtedy byłem gówniarzem, dziś zapytałbym się jej „więc jak żyć?”. Może ktoś, kto już dobiega do mety, odpowiedziałby mi na to pytanie. Żaden coach, żaden psycholog czy zwykły mądrala nie jest przecież pewien na sto procent... Ciekawe, czy umierający wiedzą. Ciekawe, czy przed śmiercią zna się odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawało się podczas tych wszystkich kryzysów egzystencjalnych czy światopoglądowych. Skoro ja w wieku nieco ponad dwudziestu lat przeszedłem ich aż tyle i przechodzę coraz częściej, to przecież taka babka musiała mieć ich za sobą stokroć więcej. Powiedz mi, czy będę umierał z milionem pytań w głowie?! Czy kiedyś dowiem się w końcu, co z ludźmi jest nie tak?! Boże, odpowiedz! Mam dość Twojego milczenia i mojego chaosu w głowie. Co się dzieje z ludźmi, którzy odchodzą – nie tyle umierają, co po prostu... znikają? Co się dzieje z ludźmi, że wolą być sztuczni? Dlaczego maski są atrakcyjniejsze, dlaczego tak łatwo kogoś celowo zranić, dlaczego bez trudu wykorzystują innych, dlaczego oszukują i kłamstwami wręcz przeciągają na swoją stronę? Kto wymyślił taki świat, w którym człowiek człowiekowi rozrywa serce, nóż wbija w plecy, niszczy życie?! Boże, bo jeśli Ty, to mam nadzieję, że to żart i za chwilę powiesz, że tak nie jest naprawdę.

– Leon, myślałeś kiedyś, że możemy nie być sami w tym wielkim wszechświecie?
– Myślałem, myślałem! Raz nawet, jak byliśmy z kumplami na popijawie nad jeziorem, tym na działkach... Wiesz, tam drzewa, krzewy, nic nie widać. No my tam chodziliśmy z butelkami, bo spokój, cisza. Była jakoś trzecia czy czwarta, ciemno jak w dupie, świeciliśmy telefonami, żeby nie wpaść do wody, ale oczywiście nie dawały wystarczająco światła. Nie pamiętam już, ile chłopa tam było, ale nagle wszyscy podnieśliśmy głowy, a tu łup! Jasno jak w dzień, na niebie jakiś latający krążek oświetla całe jezioro. Wytrzeźwieliśmy od razu. Nagle po tej wiązce światła powoli spuszcza się jakaś postać i staje na wodzie, rozumiesz to?! Wszyscy wzięliśmy nogi za pas, połowa piszczała, połowa prawie się zsikała w majtki, i spierdalamy. Wtedy pomyślałem, taka mała iskierka nadziei zapaliła się w mojej głowie, że skoro tutaj nie jest mi dane spotkać przyjaciela albo miłości, to może, może gdzieś tam na górze jest. Może tam istnieje.
– Nie przeraża cię to, że może istnieje, ale nie będzie wam dane się odnaleźć?
– Myślę, że miłość i przyjaźń jak ma być, to sama jakoś człowieka odnajdzie. A jak nie... Następnego dnia poszedłem sam nad to jezioro. Okazało się, że władze miasta założyły na nim takie kraty, po których można bez problemu chodzić. Pójdę tam! Pójdę w środku nocy, wejdę na jezioro i będę czekał, aż mnie zabiorą. Znajdę to, czego szukam, choćbym miał szukać do śmierci.

moja twórczość krzyczy
moje serce krzyczy
moje oczy krzyczą
a usta tylko drżą

usłysz ten krzyk 
zza ściany

nigdy nie byłem tak samotny
jak wtedy
gdy miałem najwięcej przyjaciół

najcięższa jest prawda
wpadająca na światło dzienne

ludzie nie są już Ludźmi
są zazdrośni
zawistni
kapryśni

a ja tak pośrodku
trwam i wierzę
że człowiek może być Człowiekiem
nie mając na to żadnych dowodów*

– Co jest ratunkiem dla osoby chorej na brak?
– Brak czego?
– Brak siebie na przykład.
– Praca, dom, podróże, auta, pociągi, autobusy, samoloty, góry, doliny, niziny, morza, lasy, oceany, zabytki, kościoły, modlitwy, religie, kultury, książki, poezja, teatr, kino, jedzenie, szpitale, hotele...
– A ludzie albo alkohol albo... internet?
– Broń cię Panie Boże, trzy razy nie! Wszystko to uzależnia, wgryza się w szyję jak wampir, odbiera co udało się zyskać, zaślepia, ogłupia, powoduje agresję, wycofanie, zagubienie, gorączkę, nerwy, bóle, nerwobóle, wpędza w niewolę, niszczy serce, rozum, nierzadko godność. To są te rzeczy, które powodują brak.
– Przecież elementem tego wszystkiego, co wymieniłeś, są ludzie.
– Elementem, nie główną składową! Nie można leczyć braku ludźmi, bo oni brak powodują. Oni przychodzą i odchodzą, czyli wyrywają wszystko, co udało się z nimi zbudować, z korzeniami i już żadne inne korzenie w to miejsce się nie wpasują, a jeśli... To to się nie przyjmie.

Mój tato miał w swoim życiu epizod z budowlanką. Zabierał mnie czasami do pracy i pokazywał, jak kładzie się fundamenty. A ja, głupi dzieciak, zamiast nauczyć się czegoś praktycznego, myślałem, jakie fundamenty ma moje życie. Kilka lat później okazało się, że nie miało w sumie (jeszcze) żadnych. Miałem dopiero zacząć zabawę. Z domu wyniosłem jedynie jakiś habitus, który określa moje wybory. Wybrałem więc budować życie z drugim człowiekiem, spędzaliśmy ze sobą większą część dnia, wszystko robiliśmy wspólnie, nie chcieliśmy wychodzić osobno. Wspólne plany, marzenia, zainteresowania... Wspólny świat. Nagle jeb! Dostałem obuchem w łeb, gdy zobaczyłem inne usta na tych ustach, te dłonie na innych ramionach. Usłyszałem, jak wszystko się wali i przez długi czas nie umiałem zrobić porządku z gruzem, w którym zaczynałem żyć.
Nie udało się, trzeba było próbować raz jeszcze. Ktoś mi kiedyś powiedział, że fundamentem życia powinna być wiara. Jeśli postawisz Boga na pierwszym miejscu, wszystko inne się jakoś ułoży. Okej, pomyślałem, dam Ci, Boże, szansę. I wznosiłem tak dość malowniczy świat, rosłem wraz z nim, moja dusza zaczęła się radować, ale jakoś nieszczególnie zastanawiałem się, czy Bóg rzeczywiście jest dla mnie tak ważny. Z miłości zrezygnowałem, mój pogląd na nią zmienił się diametralnie. Chodziłem na randki, poznawałem nowe osoby, ale nie potrafiłem kochać zdrowo, więc wolałem nie kochać w ogóle. Pomyślałem jednak, że przyjaźń to zupełnie inna para kaloszy. Do tych fundamentów znów zaczęli wkradać się ludzie i jebły z takim samym hukiem, a może nawet głośniejszym. Kolejny kryzys, kolejne wiersze, moje aler ego wytworzyło sobie alter ego alter ego. Czysta incepcja.
Boże, może sam wejdziesz na to pierwsze miejsce, bo ja chyba nie jestem tak silny, by Cię tam dźwignąć.

wołam cię
wołam przyjdź
wołam chwyć mnie
chwyć w ramiona
i uratuj rozpadające się serce

przyjdź
marzę zobaczyć
że komuś na mnie zależy*

Mam niewiele ponad dwadzieścia lat, a już setki razy zastanawiałem się, czy można popełnić błąd robiąc coś, co jest właściwe? Podjąłem decyzję o porzuceniu człowieka. Ale nie dlatego, że był mi niewygodny, że uwierał albo ranił. To ja raniłem jego swoją wszechobecnością. Więc uznałem, że właściwe jest uciąć, bo zaczął się ode mnie uzależniać. Zaczął uzależniać ode mnie całe życie. Relacje. Zacząłem być zbyt ważny. To było właściwe, prawda? W ten sposób mu pomogłem, tak? Przyjaciele często muszą robić coś wbrew sobie, przewidywać skutki. Mam rację?

zostają po nich
tylko dedykacje
w ulubionych książkach
które chcę wyrwać
i spalić

ale przecież 
nie odbiorę książce kartki
bo co jeśli
jest jej sercem?*

Tęskniłem. Tęskniłem przez długi czas. Tęsknota rosła na sercu, oplatała płuca i ściskała przełyk. Tęsknota odbierała chęci do życia, siły do przeżuwania jedzenia, umiejętność zapadania w sen. Jak byłem już tak wyczerpany, że zasypiałem na stojąco, dręczyły mnie koszmary. Takie koszmary, na podstawie których można nakręcić niezły film. Ale zarazem tak osobiste, że czułem się, jakbym podglądał swoje własne życie. Widziałem w nich, jak oddaję serce na dłoni jednemu człowiekowi, drugiemu, piątemu, setnemu... I zapominam, komu je podarowałem. Oni zapominają o mnie, odwracają się i znikają we mgle. Nie mogę sobie przypomnieć. Straciłem. W końcu sam nie wiem, co straciłem. Zasypiam na ławce i budzę się w rzeczywistości. Sen mnie zmienia. Widzę to, od czego odwracałem za każdym razem wzrok. Widzę i żałuję. Karcę sam siebie jak ojciec syna, załamuję się i myślę, jak poskładać wszystko do kupy.

Dbaj o siebie
jak o ludzi.*
















[1] Benedict Wells, Koniec samotności, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2017
* źródło