Dziś jestem tylko gorszą częścią siebie – pomyślałem, znów zanosząc się płaczem. – Dziś jestem tylko cieniem prawdziwego siebie – westchnąłem, ocierając łzy. Dziś jestem tylko... kurwa, dziś jestem tylko sobą i nikomu to nie wystarcza.
Ruszyć z miejsca znaczy przestać się cofać? Czy ruszyć z miejsca znaczy uśmiechać się bez powodu? Myślałem przez długi czas, że ruszyłem z miejsca. Że nie zanoszę się już płaczem, bo jakiś tam człowiek zrobił mi przykrość czy znów się zawiodłem. Myślałem, że w końcu mogę nazwać się „normalnym”, a wychodzi na to, że wciąż jestem pieprzoną ciotą, która patrzy na świat sensualnie. Pozwala się kopać po dupie, bo przecież świat to nie tylko niewygodne emocje. Czasami nadzieja mnie uwiera. I wtedy staję się tą gorszą częścią siebie. Tą częścią, której nikt nie chce. Której nikt nie akceptuje. Która nikomu, nawet mnie samemu, nie pasuje. Która jest zbędna, bo pozbawiona nadziei. Pozbawiona jakichkolwiek złudzeń, pozytywnych myśli. Unikam wtedy lustra, bo nie chcę znać jego twarzy. Nie chcę wiedzieć, że jego oczy są puste. Pakuję moje serce w świąteczne pudełko, najładniejsze, jakie było w sklepie (z tych tańszych, bo nie zasługuję na nic więcej), i idę wyrzucić je do morza. Niech tonie. I niech nie waży się do mnie wracać. Niech je ktoś zmiażdży, podepcze, oszcza i opluje.
Miewam lepsze i gorsze dni. Czasami siedzę cicho i daję żyć. Siedzę spokojnie, śpię, rozkoszuję się samotnością i daję normalnie funkcjonować. Ciało wtedy jest radosne, pełne energii i chęci robienia dobra dla innych. Budzę się w najbardziej niespodziewanym momencie, gdy dobry nastrój sięga zenitu, wszyscy w koło są pozytywnie nastawieni w stosunku do Ciała, zaczynają je lubić i darzyć jakąś tam sympatią. Budzę się i wszystko psuję, wiem to, chociaż nigdy nie usłyszałem wprost. Za bardzo mnie kocha, by się do tego przyznać. Za bardzo mnie ceni, by zranić. W gruncie rzeczy ja też kocham to Ciało i tę drugą osobowość. Nie umiem tylko tego okazać. Ja, Leon Bógwiekto, jestem najgorszym alter ego bytującym wśród ludzi, a mimo to nie czuję się niepożądany. Zaskakujące jest, że czasami potrafimy się dogadać. Koegzystować. Czasami mam wrażenie, że jesteśmy przyjaciółmi. Jedynymi dla siebie.
Znowu długa dygresja, a miałem rozmawiać ze sobą o tym, co znaczy ruszyć na przód. Zaczął się adwent. Do niedawna, bo jeszcze piętnaście miesięcy temu, nie wiedziałem nawet, że jestem wierzący. Poprosiłem Boga o Słowo na ten czas. I dał mi takie, że zwaliło mnie z nóg. Myślałem sobie: „Boże, co to ma znaczyć? Karcisz mnie? Chcesz ukarać?”. Jak jest mi źle, mam w zwyczaju chodzić do Kościoła. Siedzieć w ciszy na adoracji albo całym sobą brać udział we mszy. 6. grudnia poszedłem więc do Parafii pw. Św. Mikołaja, gdzie akurat odbywały się rekolekcje. Nigdy bym nie pomyślał, że to wcale nie jest przypadek…
. Usiadłam w ławce. Ręce mi się trzęsły, a w gardle utknął powstrzymany przed wyjściem z domu płacz. Gonitwa myśli przeszkadzała być tu, gdzie jestem. Skoro ciało i duch są jednością, dlaczego czuję, że mnie tu nie ma? Powiem więcej: że chcę stąd uciec. Wybiec tylnymi drzwiami, ruszyć daleko stąd i daleko od siebie. Nie mogłam w ogóle się skupić, Leon wiercił się niespokojnie, zadawał mi mnóstwo pytań w stylu: „dlaczego ludzie nie potrafią mnie docenić, dlaczego wciąż mnie olewają, dlaczego obdarowują tylko zbędnym spojrzeniem, które zostało im z patrzenia na innego – ważniejszego – człowieka? Dlaczego dostaję tylko twarze uformowane w uśmiech taki sam, jak do wszystkich ludzi mijanych na ulicy? Dlaczego ludzie rzucają mi pod nogi jakieś pozostałości siebie i mówią: masz, ciesz się, że cokolwiek dostałeś, ty mały, zbędny (rzucę eufemizmem, bo jesteśmy w Kościele, więc nie wypada) robaku?”. Proszę go, by siedział cicho, bo próbuję się modlić, ale nie. On w kółko przeżywa sytuację, która zraniła mnie tak mocno, że sama się sobie dziwię. Niech ten czas leci szybciej. Niech to minie… Jak na zawołanie, przyszła pora na kazanie. Kazanie, które wszystko zmieniło. Które wszystko wyjaśniło. Dla którego miałam się tutaj znaleźć. Co najważniejsze, na wspomnienie o Siewcy nawet Leon się uspokoił. Zamilkł, westchnął tylko „o chole…” i zasłuchał się do zapomnienia. Więc to tak. Więc nie chciałeś mnie, Boże, karcić. Chciałeś mi jedynie wyjaśnić przyczynę kolejnego zawodu.
. Ledwo wyszłam z Kościoła, Leon znowu się ożywił i zaczął snuć klasyczne tezy, rozmyślać o popełnionych błędach i filozoficznych pitu-pitu. Chciałabym umieć go nie słuchać, ale czasami tak pięknie i mądrze gada, że nie potrafię.
– Łatwiej jest dawać niż brać. Życie polega głównie na dawaniu, możliwe, że wyuczyliśmy się tego już na pamięć. Dawać z siebie coś ludziom, drugiemu człowiekowi. Dawać, nie patrząc na konsekwencje, bo co dajemy, kiedyś się zwraca. Wychodzi więc na to, że wciąż też dostajemy to, czego pragniemy, ale… O zgrozo! Nie potrafimy tego przyjąć. Przyjmować nikt nas nie nauczył. My nie nauczyliśmy się przyjmować. I nie chodzi o prezenty upakowane w piękne pudełeczka. Chodzi o drugiego człowieka. O Jezusa w drugim człowieku. Spójrz – ożywia się coraz bardziej, gdy ja próbuję jakoś poskładać myśli. – Nie byłoby cię tutaj, gdyby nie koleżanka, która kazała ci przestać płakać, wsiąść w pociąg i jechać. Ale czy to rzeczywiście koleżanka cię tutaj zaciągnęła? Nie potrafisz, a tym samym i ja nie potrafię, przyjmować. Uśmiechnąć się, powiedzieć „dziękuję” i przyjąć po prostu do serca. Słowo jest Ciałem, a Ciałem są ludzie. Skoro Słowo jest ziarnem, to ziarnem są ludzie. A ty jesteś jak to miejsce skaliste. Niby coś się dzieje, ale nie na długo. Widzisz, wychodzi na to, że nie tyko ty się tak czujesz. Czasami też trafiasz na drogę, skąd dziobią cię ptaki. Czasami też trafiasz na skałę, gdzie w końcu wszystko usycha. Rozpaczasz, że nie jesteś wystarczająco dobrym ziarnem, ale ty też nie wszystkie ziarna przyjmujesz. Może najwyższa pora się tego nauczyć, a dopiero później zacząć dawać? Faktem jest, że dałaś z siebie już tak wiele, że niewiele ci zostało. Spróbuj może najpierw pozwolić sobie zasiać coś nowego?
– Przyznam szczerze, że pierwszy raz próbujesz mnie pocieszyć, Leon. I pierwszy raz gadasz w miarę rozsądnie. Myślałam, że jesteś z tych alter ego, które bez przerwy wkurzają, chodzą i płaczą.
– Też tak myślałem, ale gdy ty straciłaś rozsądek, ja musiałem odzyskać. Gdzieś obok ciebie są ludzie, którzy próbują zasiać się na twojej powierzchni. Otwórz oczy i poszukaj ich, a nie patrz ciągle na tych, którzy nie dość, że tego nie chcą, to są drogą dla twojego nasionka.
– Ale Leon, zauważ jedną bardzo ważną rzecz. Mówię, że się zawiodłam. Że serce mnie boli przez człowieka, serce mnie boli przez ludzi.
Jest mi przykro.
I boję się o siebie.
Nie mam zupełnie umiejętności odczytywania intencji. Nie mam umiejętności dozowania. Ciągle się mylę. Wciąż i wciąż. A oni nie doceniają… Ale nie z ich winy – przerywam, na szyi znów zaciska się lina z tych wszystkich łez, wzdycham i próbuję wziąć się w garść, bo nie wypada tak w miejscu publicznym. – Tylko z mojej. Bo to ja popełniam błąd za błędem. Kładę sobie błoto na oczy, mówiąc, że się na nich zawiodłam, bo nie chcę widzieć prawdy. A prawda jest taka, że jestem zawiedziona sobą. Nikt nigdy nie zawiódł mnie tak bardzo, jak ja. I nawet wiem, że wynika to z panicznego lęku.
– Czego się boisz?
– Nie wiem, Leon. Sęk w tym, że nie mam pojęcia. Albo nie wiem, jak to nazwać. Żadne słowa nie są w stanie oddać istoty tej obawy. Trwam w próżni. W zawieszeniu między czymś a niczym. Pomiędzy sobą a tobą.
– Ej, ale nie twórz kolejnego alter ego, bo będę zazdrosny.
– Przeraziło mnie też, gdy ksiądz powiedział, że innym ludziom musimy się dawać cali. Jak wdowa, która wrzuciła swoje ostatnie pieniądze do skarbony. Musimy mieć odwagę dać komuś serce ze świadomością, że może zrobić z nim cokolwiek. Może je podeptać, wyrzucić do kosza za zakrętem albo wziąć pod opiekę. Przeraziło mnie, gdy powiedział, że właśnie takie ryzyko podejmujemy mówiąc „kocham”. A przecież to wiem. Może obawiam się po raz kolejny podjąć tego ryzyka?
Wieczorem usiadłem przy komputerze, głowa pękała mi od nadmiaru myśli, serce od nadmiaru emocji… A może dziura po sercu, które zapakowałem i utopiłem w morzu, z braku serca?
Bynajmniej.
Włączyłem edytor tekstu i zacząłem pisać. Napiszę książkę, w którą włożę całego siebie. W końcu zainwestuję całego siebie w coś, co ma jakiś sens, nie w niepotrafiących niczego docenić ludzi. W końcu zrobię coś, co przyniesie owoce. Może mnie samemu, może kilku osobom, a może masie ludzi. Napiszę książkę i będzie to „Najsmutniejsza książka świata”. Pierwotnie chciałem napisać „Jak skomplikować sobie życie w kilku nieskomplikowanych krokach”, ale nie dość, że ten tytuł jest za długi, to nie mógłbym wiele o tym mówić. Zacząłbym i skończył na tych kilku zdaniach:
Udaj się na koniec świata, odetnij się od wszystkich ludzi, z którymi do tej pory coś cię łączyło, niech twoim życiem kierują emocje, a świat odbierany będzie zmysłami. Następnie rzuć się w wir powierzchownych relacji, które będą dawać ci jakąś nadzieję. Zaufaj swojemu szaleństwu, mimo świadomości, że tak naprawdę nie rozumiesz ludzi i nie potrafisz odczytać ich intencji. Rozdawaj siebie każdemu po trochu. Nigdy w całości. I patrz, jak wali ci się życie. Ale! Jak trwoga to do Boga. Więc jeszcze nic straconego. Nigdy nie jest za późno, bo On potrafi wyciągnąć z największego bagna. Wystarczy otworzyć oczy i zobaczyć, że przychodzi w innych ludziach.
*zainspirowane kazaniem O. Tomasza Nowaka OP i O. Adama Szustaka OP 6. grudnia 2017 w Gdyni oraz Przypowieścią o siewcy