czwartek, 28 grudnia 2017

Gdy myślałem, że jestem zakochany

Gdy byłem... Gdy myślałem, że jestem zakochany, świat wyglądał jakoś inaczej. Każdego dnia czułem, że mam po co wstawać z łóżka. Miałem wrażenie, że miłość jest najwspanialszym uczuciem, jakie kiedykolwiek dane było mi okazywać, opisywać, czuć. Było źródłem smutku, gdy nie było czasu siąść twarzą w twarz i pouśmiechać się do siebie; gdy nie było chwili na podzielenie się przemyśleniami i wrażeniami z minionego dnia; gdy niedotrzymane obietnice ciążyły w powietrzu. Ale było też źródłem ogromnej radości, gdy w końcu mogliśmy się spotkać, przytulić, rozśmieszyć; gdy razem siadaliśmy przed telewizorem czy komputerem; gdy spacerowaliśmy po polach i lasach.

Kto by pomyślał, że można się tak bardzo mylić. Kto by pomyślał, że istnieje uczucie mocniejsze, dające więcej satysfakcji od miłości. Kto by pomyślał, że istnieje uczucie jeszcze lepsze do opisywania, ubierania w słowa, gesty, czynności. I że dzieli je cienka linia. Nigdy nie czułem się tak dobrze; nigdy nie czułem się tak silny, odważny, odporny, jak wtedy, gdy nienawidziłem całym sercem. Dopiero, gdy poznałem nienawiść, zrozumiałem, na czym polega życie. To właśnie dzięki niej wstaję codziennie z łóżka. Nie dla kogoś, a dla siebie. By udowodnić sobie, że jestem wart o wiele więcej, niż dostawałem. Dzięki niej odkrywam nowe miejsca, pasje, rozwijam się, szlifuję charakter, wybieram i czynię dobro. By kiedyś, gdy staniemy znów twarzą w twarz, móc się szczerze uśmiechnąć i powiedzieć: "jestem lepszy, a ty na mnie nie zasługujesz". Teraz, gdy nienawiść przepełnia moje serce, gdy nie jestem przytulany i kochany, jestem najpełniejszą wersją siebie. Najbardziej odporny, najmniej czuły, a mur, który wznoszę, nie ma żadnej skazy. Niezdobyta twierdza. Jestem lepszy... I nikt na mnie nie zasługuje.

Nienawidzę. I na nikogo nie zasługuję.

wtorek, 26 grudnia 2017

Nie widuję już ludzi życzliwych

Nie widuję już ludzi życzliwych,
chyba że nielicznych
zamkniętych w wierszach, nieżywych.
Nie widuję już serc łaskawych
krążących między źrenicami,
ale wszędzie pełno dusz skamieniałych.

Chodzę między domami i pytam,
czy ktoś go widział?
Czy odszedł bez słowa, bez pożegnania?
Nie zostawił listu, ostatniej woli?
Chodzę i pytam, czy mnie porzucił?
Jak kota w worku, zabawkę z dzieciństwa?
Chodzę i pytam, czy już nie weźmie mnie w ramiona?
Jak zwykł to robić, nie szepnie do ucha,
że mam nie odchodzić, gdy próbuję wstać z łóżka.

Boże, dlaczego mi go zabrałeś
za nic w zamian?
Nie widuję już ludzi
i, choćbym chciała,
nie kocham
i nie jestem kochana.

PS.
Nie piszę radosnych wierszy,
a bardzo bym chciała.
Przychodzą do mnie
i pytają,
mówią, że czekają,
aż wyczytają w nich, że
jestem szczęśliwa.

sobota, 23 grudnia 2017

Bo widzisz, druga połówka łóżka czekała ładnie ułożona

Bo widzisz, druga połówka łóżka czekała
ładnie ułożona i przygotowana,
byś przytulił do poduszki głowę,
splótł nasze dłonie
i pozwolił mi zasnąć
przy spokojnie bijącym sercu.

Widzisz, bo spać samotnie
to umierać powoli
zanurzonym w niekochanie,
to być skazanym na niedospanie.

Pościel tylko czekała
na ciepło naszych ciał z rana,
na mieszanie się z zapachem kawy
- twojej czarnej, niesłodzonej,
mojej z mlekiem i miodem.

Teraz cały materac tęskni
za twoim oddechem, dotykiem, ciężarem.
Żyjesz tylko, gdy coś mi się śni,
w świecie złożonym z niespełnionych marzeń.
I nie ma cię nigdzie, nie istniejesz,
gdy otwieram oczy.
Łóżko mówi, że nie ono, że ja tęsknię,
ale ja przecież nie czuję, nie marznę, nie jestem.

czwartek, 21 grudnia 2017

Łatwiej mi było pozbyć się nienawiści

Łatwiej mi było
pozbyć się nienawiści
myśląc, że umarł,
a nie odszedł.
Ale co zrobię,
gdy zobaczę trupa
zmierzającego na własny pogrzeb
gdzieś w milionowym tłumie?

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Wydaje mi się, że wpadłem w jakieś błędne koło życia.

Wydaje mi się, że wpadłem w jakieś błędne koło życia. W ogólnym rozrachunku każdy kolejny rok wygląda tak samo. Kończę i zaczynam jakąś abstrakcyjną depresją, trwając w bezbrzeżnym smutku, którego źródła nie da się zlokalizować. Styczeń jest miesiącem buntu, wciąż obrażam się na świat, na ludzi, na siebie. Robię jakieś głupoty, które później, gdy przychodzi radość, nazywam "błędami młodości". Od marca do września jestem względnie pozytywnie nastawiony do życia, ale średnio raz na dwa miesiące przeżywam kryzys egzystencjalny, wszystko przewartościowuję i szukam odpowiedzi. Średnio raz na tydzień wątpię w Boga, kłócę się z nim, krzyczę, dyskutuję i robię Mu wyrzuty, przedstawiając sytuacje, w których czułem się przez Niego opuszczony i zaniedbany. Ktoś kiedyś mi powiedział, że On byłby ostatnią osobą, która by mnie za coś ukarała; raczej poprawiłby poduszkę, ucałował w czoło i przeczytał bajkę na dobranoc. W sumie brzmi bardzo dobrze, ale z takim upierdliwym i wkurzającym małym robakiem pewnie nawet On by czasami nie wytrzymał i tupnął nogą, by doprowadzić mnie do porządku. Myślę czasami, że właśnie to by mi się przydało. Taki kop w tyłek i zagrzmienie "ogarnij się, bo szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma!". Wracając do urwanego wątku: wątpię, denerwuję się na siebie, że wątpię, więc zadaję pytania i szukam odpowiedzi. Na koniec wychodzi, że te wątpliwości ubogacają mnie i moją wiarę, ale odbierają tyle sił psychofizycznych, że wolę spać całymi dniami, niż wychodzić do ludzi i czuć, jak bardzo mają mnie w dupie.

Jest jeden taki człowiek, któremu zazdroszczę umiejętności mania wyjebane. Ma mnie w tak głębokim poważaniu, że czasami się zastanawiam, czy w ogóle mnie widzi. Subiektywna ocena jest taka, że on nawet nie ma w stosunku do mnie żadnych emocji i uczuć, że nawet nie jestem mu obojętny, bo po prostu jestem takim niczym. Zazdroszczę mu, bo również chciałbym potrafić nie przejmować się nim, sobą, innymi ludźmi. Siąść i siedzieć bez zbędnego wysiłku. Ale mówią, że wychodzenie ze strefy komfortu rozwija, więc wychodzę. I czuję się, kurwa, silniejszy, mniej frajerski, odważniejszy. Jednak... no fajnie by było potrafić nie niszczyć sobie nerwów i po prostu olać tych, którzy olewają koncertowo.

O ile świat byłby prostszy, gdyby ludzie potrafili ze sobą rozmawiać. Gdyby nie bali się, że mają uczucia. Mówią, że wszystko jest matematyką, ale nie... Wszystko jest poezją, bo poezja to uczucia, emocje, przemyślenia, przeżycia. Przechowalnia złamanych serc i zdeptanych godności, rozświetlających uśmiechów i motyli w wątrobie. Poezja to pamięć, to ostatni oddech, pierwszy uśmiech. I tylko idioci powiedzą, że świat jest matematyką. Wsadźcie sobie w dupę te cyferki i wykresy, spójrzcie w końcu na drugiego Człowieka i bądźcie Ludźmi! Przeraża mnie trwanie wśród tchórzliwych człowieczków.

Wsiadam do samolotu. Wkładam sobie do głowy myśl, że mam bilet w jedną stronę i nie wiem dokąd. Siadam z uśmiechem na twarzy i odciskiem buta na mięśniu pompującym krew. Znajduję wygodną pozycję, samolot wzbija się w powietrze, a ja czuję, jak wbijam się w fotel, w żołądku wszystko mi się przewraca, serce bije szybciej. Żyję. Czuję. Uśmiecham się. Gdybym nie miał uszu, mógłbym szerzej. Wyglądam przez okno i wzdycham w duchu: "Bóg jest Wielki!". Podziwiam ten widok, którego nie jestem w stanie opisać słowami. To nie matematyka. To emocje. Fascynacja Jego potęgą, podziw dla ludzkiego umysłu, elektryzujące wstrząsy na samą myśl o śmierci. Coś pięknego. Nagle słońce świeci mi w twarz, a jeszcze przed chwilą padał deszcz ze smolastych chmur. Nagle promienie pieszczą moją skórę, mam ochotę mieć jednocześnie otwarte oczy, by napawać się widokiem, i zamknięte, by skupić się na innych zmysłach. Tam jest Wszechpotęga. Tam jest Władza. Tam jest Miłość.

Boże, jak pięknie! Pan jest Wielki, że stworzył takie cuda na tym świecie! Pada deszcz, jest ponuro, szaro, ciemno... Wzbijamy się w powietrze, a ponad chmurami zupełnie inny świat. Jakby Pan się uśmiechał, jakby dawał nadzieję. I dociera do mnie, dopiero tutaj i dopiero teraz, że ponad chmurami zawsze jest słońce. Zawsze jest radość nawet w tym bezbrzeżnym smutku, który przychodzi do mnie na przełomie roku już od czterech lat. Zawsze jest szansa wyrwać się z tego błędnego koła. Umysł ludzki jest tak genialny, by stworzyć maszyny latające ponad chmurami, więc tym bardziej potrafisz, Leon, znaleźć lek na swoje zło. Musisz się tylko trochę postarać.

sobota, 16 grudnia 2017

niewielcy ludzie

niewielcy ludzie
zajmują tyle miejsca w mojej głowie,
że nie mam czasu przydzielić go sobie.
niewielkie serca
chcą wszystkich palców z mojej ręki,
przez co czuję się dużo od nich mniejsza.
niewielkie nadzieje
przychodzą wraz ze zmrokiem i moszczą się w ciemności
każąc za dnia pływać, wręcz topić się w radości.

wszystko to
takie małe,
niewarte słów,
zapomniane

a wciąż tyle o tym piszę, narzekam,
wciąż tyle pieprzę,
że już sama się na siebie denerwuję,
krzyczę i pytam: "ile jeszcze?!".

ale to pytanie nagle zmienia się
ile jeszcze serc
musisz uratować, ile serc musi cię złamać,
byś w końcu dojrzała,
że też jesteś warta zainteresowania?

piątek, 15 grudnia 2017

*16. grudnia*

Co roku tego dnia pęka serce
i przekonuję siebie,
że to przecież tylko mięsień,
który boli już
siedemdziesiąt dwie godziny wcześniej.

Można wyłącznie przeczekać,
modlić się o uwolnienie,
ale jak uwolnić się od czegoś,
czego nie ma?

Od twarzy, które zapomniałam?
Od uczuć, które były kłamstwem?
Gestów wyuczonych na pamięć?
Listów spalonych w koszu na śmieci?

Jak uwolnić się
od martwego człowieka,
gdy wraca się do pustego domu
i tylko on tam czeka?!

czwartek, 14 grudnia 2017

Masz prawo czuć.

Masz prawo czuć.
Cicho.
Najciszej.

Masz prawo krzyczeć.
tylko tak,
by świat
nie mógł cię usłyszeć.

Masz prawo płakać.
Sam.
Samotnie.

Masz prawo uderzać pięściami.
Ale tylko tak
by nikogo
nie zranić.

Masz prawo rwać włosy z głowy.
Mocno.
Powoli.

Masz obowiązek ruszyć naprzód.
Tak, by kolejny dzień
zaczynał i kończył się
uśmiechem.

Masz obowiązek smucić się.
Daleko.
Najdalej.

Traktować kolejny poranek
jak szansę
na zmartwychwstanie,
bo inaczej...

Naiwnie śnię o ludziach

Naiwnie śnię o ludziach,
którzy potrafią być
na zawsze.

wtorek, 12 grudnia 2017

Masz niesamowity dar

Masz niesamowity dar
ubierania w słowa
niewypowiedzianego.
Jak nikt potrafisz się śmiać
i otwierać cudze serce
na coś nieistniejącego.
Tylko ty tak cierpliwie
uspokajasz największy bałagan,
przestawiając nawet godzinę.

Jak ty to robisz?

Jesteś roztrzepaną idealistką,
która odnosi same sukcesy,
a nie potrafi się nimi cieszyć.
Jesteś naiwną duszą
o wielkim sercu,
a mówisz o dziurze na jego miejscu.
Budujesz wokół siebie mur,
odgradzając się od świata,
a przecież w każdej chwili możesz się stłuc.

Kto ci to zrobił?

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Nigdy nie zawodzę ludzi

Nigdy nie zawodzę ludzi,
chociaż oni mnie bardzo często.
Wyrywam zapełnione kartki z kalendarza,
bo tylko człowiek jest wart czasu,
a ja się obawiam, że kiedyś przeminie.

Pamięć mnie nigdy nie zawodzi,
chociaż ja ją bardzo często.
Zmieniam, manipuluję, ubarwiam,
by nie niszczyła mi życia
ładnie ułożonego na półce.

A ona przychodzi w snach,
gdy nie mogę się obronić,
przypomina, że kiedyś było
inaczej, byłam inna,
inni byli ludzie.

A ja krzyczę i płaczę,
i budzę się spocona i przerażona
i rzucam kolejnym kłamstwem,
ucząc się go na pamięć,
by zapomnieć, że to wszystko było inaczej.

niedziela, 10 grudnia 2017

Kończą się nam oddechy.

Kończą się nam oddechy.
Widzę twarze żywych ludzi
tuż przed moją twarzą
i nie mogę uwierzyć,
że wszystko tak łatwo
mija wraz z godziną.

Boże, tam są żywi ludzie.
Z oczami przejętymi rozpaczą,
z emocjami pod gardło,
z dłońmi zaciśniętymi w kieszeniach.
Nie mogę uwierzyć, że można tak
łatwo niczego nie zmieniać.

Kończą się nam sekrety.
Stoję obnażona, chwiejąc się niezręcznie,
po czym spadam w niewyciągnięte ręce
z dnia na dzień bardziej nieludzkie.
Czuję się jak intruz we własnej skórze,
bezuczuciowy twór, z którego nawet Bóg

nie jest dumny.

Nazywam się Bógwiekto

Nazywam się
Bógwiekto
Urodzony Bóg wie gdzie
Bóg wie kiedy
i Bóg tylko wie po co

Mam dwadzieścia lat
i jeszcze nie żyję

Zrzucam jedynie
kamienie z serca

Gdy spada ostatni
dostrzegam tylko

pustą dziurę

Bóg wie po czym

czwartek, 7 grudnia 2017

Dziś jestem tylko gorszą częścią siebie

Dziś jestem tylko gorszą częścią siebie – pomyślałem, znów zanosząc się płaczem. – Dziś jestem tylko cieniem prawdziwego siebie – westchnąłem, ocierając łzy. Dziś jestem tylko... kurwa, dziś jestem tylko sobą i nikomu to nie wystarcza.

Ruszyć z miejsca znaczy przestać się cofać? Czy ruszyć z miejsca znaczy uśmiechać się bez powodu? Myślałem przez długi czas, że ruszyłem z miejsca. Że nie zanoszę się już płaczem, bo jakiś tam człowiek zrobił mi przykrość czy znów się zawiodłem. Myślałem, że w końcu mogę nazwać się „normalnym”, a wychodzi na to, że wciąż jestem pieprzoną ciotą, która patrzy na świat sensualnie. Pozwala się kopać po dupie, bo przecież świat to nie tylko niewygodne emocje. Czasami nadzieja mnie uwiera. I wtedy staję się tą gorszą częścią siebie. Tą częścią, której nikt nie chce. Której nikt nie akceptuje. Która nikomu, nawet mnie samemu, nie pasuje. Która jest zbędna, bo pozbawiona nadziei. Pozbawiona jakichkolwiek złudzeń, pozytywnych myśli. Unikam wtedy lustra, bo nie chcę znać jego twarzy. Nie chcę wiedzieć, że jego oczy są puste. Pakuję moje serce w świąteczne pudełko, najładniejsze, jakie było w sklepie (z tych tańszych, bo nie zasługuję na nic więcej), i idę wyrzucić je do morza. Niech tonie. I niech nie waży się do mnie wracać. Niech je ktoś zmiażdży, podepcze, oszcza i opluje.

Miewam lepsze i gorsze dni. Czasami siedzę cicho i daję żyć. Siedzę spokojnie, śpię, rozkoszuję się samotnością i daję normalnie funkcjonować. Ciało wtedy jest radosne, pełne energii i chęci robienia dobra dla innych. Budzę się w najbardziej niespodziewanym momencie, gdy dobry nastrój sięga zenitu, wszyscy w koło są pozytywnie nastawieni w stosunku do Ciała, zaczynają je lubić i darzyć jakąś tam sympatią. Budzę się i wszystko psuję, wiem to, chociaż nigdy nie usłyszałem wprost. Za bardzo mnie kocha, by się do tego przyznać. Za bardzo mnie ceni, by zranić. W gruncie rzeczy ja też kocham to Ciało i tę drugą osobowość. Nie umiem tylko tego okazać. Ja, Leon Bógwiekto, jestem najgorszym alter ego bytującym wśród ludzi, a mimo to nie czuję się niepożądany. Zaskakujące jest, że czasami potrafimy się dogadać. Koegzystować. Czasami mam wrażenie, że jesteśmy przyjaciółmi. Jedynymi dla siebie.

Znowu długa dygresja, a miałem rozmawiać ze sobą o tym, co znaczy ruszyć na przód. Zaczął się adwent. Do niedawna, bo jeszcze piętnaście miesięcy temu, nie wiedziałem nawet, że jestem wierzący. Poprosiłem Boga o Słowo na ten czas. I dał mi takie, że zwaliło mnie z nóg. Myślałem sobie: „Boże, co to ma znaczyć? Karcisz mnie? Chcesz ukarać?”. Jak jest mi źle, mam w zwyczaju chodzić do Kościoła. Siedzieć w ciszy na adoracji albo całym sobą brać udział we mszy. 6. grudnia poszedłem więc do Parafii pw. Św. Mikołaja, gdzie akurat odbywały się rekolekcje. Nigdy bym nie pomyślał, że to wcale nie jest przypadek…

.            Usiadłam w ławce. Ręce mi się trzęsły, a w gardle utknął powstrzymany przed wyjściem z domu płacz. Gonitwa myśli przeszkadzała być tu, gdzie jestem. Skoro ciało i duch są jednością, dlaczego czuję, że mnie tu nie ma? Powiem więcej: że chcę stąd uciec. Wybiec tylnymi drzwiami, ruszyć daleko stąd i daleko od siebie. Nie mogłam w ogóle się skupić, Leon wiercił się niespokojnie, zadawał mi mnóstwo pytań w stylu: „dlaczego ludzie nie potrafią mnie docenić, dlaczego wciąż mnie olewają, dlaczego obdarowują tylko zbędnym spojrzeniem, które zostało im z patrzenia na innego – ważniejszego – człowieka? Dlaczego dostaję tylko twarze uformowane w uśmiech taki sam, jak do wszystkich ludzi mijanych na ulicy? Dlaczego ludzie rzucają mi pod nogi jakieś pozostałości siebie i mówią: masz, ciesz się, że cokolwiek dostałeś, ty mały, zbędny (rzucę eufemizmem, bo jesteśmy w Kościele, więc nie wypada) robaku?”. Proszę go, by siedział cicho, bo próbuję się modlić, ale nie. On w kółko przeżywa sytuację, która zraniła mnie tak mocno, że sama się sobie dziwię. Niech ten czas leci szybciej. Niech to minie… Jak na zawołanie, przyszła pora na kazanie. Kazanie, które wszystko zmieniło. Które wszystko wyjaśniło. Dla którego miałam się tutaj znaleźć. Co najważniejsze, na wspomnienie o Siewcy nawet Leon się uspokoił. Zamilkł, westchnął tylko „o chole…” i zasłuchał się do zapomnienia. Więc to tak. Więc nie chciałeś mnie, Boże, karcić. Chciałeś mi jedynie wyjaśnić przyczynę kolejnego zawodu.

.            Ledwo wyszłam z Kościoła, Leon znowu się ożywił i zaczął snuć klasyczne tezy, rozmyślać o popełnionych błędach i filozoficznych pitu-pitu. Chciałabym umieć go nie słuchać, ale czasami tak pięknie i mądrze gada, że nie potrafię.
–  Łatwiej jest dawać niż brać. Życie polega głównie na dawaniu, możliwe, że wyuczyliśmy się tego już na pamięć. Dawać z siebie coś ludziom, drugiemu człowiekowi. Dawać, nie patrząc na konsekwencje, bo co dajemy, kiedyś się zwraca. Wychodzi więc na to, że wciąż też dostajemy to, czego pragniemy, ale… O zgrozo! Nie potrafimy tego przyjąć. Przyjmować nikt nas nie nauczył. My nie nauczyliśmy się przyjmować. I nie chodzi o prezenty upakowane w piękne pudełeczka. Chodzi o drugiego człowieka. O Jezusa w drugim człowieku. Spójrz – ożywia się coraz bardziej, gdy ja próbuję jakoś poskładać myśli. – Nie byłoby cię tutaj, gdyby nie koleżanka, która kazała ci przestać płakać, wsiąść w pociąg i jechać. Ale czy to rzeczywiście koleżanka cię tutaj zaciągnęła? Nie potrafisz, a tym samym i ja nie potrafię, przyjmować. Uśmiechnąć się, powiedzieć „dziękuję” i przyjąć po prostu do serca. Słowo jest Ciałem, a Ciałem są ludzie. Skoro Słowo jest ziarnem, to ziarnem są ludzie. A ty jesteś jak to miejsce skaliste. Niby coś się dzieje, ale nie na długo. Widzisz, wychodzi na to, że nie tyko ty się tak czujesz. Czasami też trafiasz na drogę, skąd dziobią cię ptaki. Czasami też trafiasz na skałę, gdzie w końcu wszystko usycha. Rozpaczasz, że nie jesteś wystarczająco dobrym ziarnem, ale ty też nie wszystkie ziarna przyjmujesz. Może najwyższa pora się tego nauczyć, a dopiero później zacząć dawać? Faktem jest, że dałaś z siebie już tak wiele, że niewiele ci zostało. Spróbuj może najpierw pozwolić sobie zasiać coś nowego?
– Przyznam szczerze, że pierwszy raz próbujesz mnie pocieszyć, Leon. I pierwszy raz gadasz w miarę rozsądnie. Myślałam, że jesteś z tych alter ego, które bez przerwy wkurzają, chodzą i płaczą.
– Też tak myślałem, ale gdy ty straciłaś rozsądek, ja musiałem odzyskać. Gdzieś obok ciebie są ludzie, którzy próbują zasiać się na twojej powierzchni. Otwórz oczy i poszukaj ich, a nie patrz ciągle na tych, którzy nie dość, że tego nie chcą, to są drogą dla twojego nasionka.
– Ale Leon, zauważ jedną bardzo ważną rzecz. Mówię, że się zawiodłam. Że serce mnie boli przez człowieka, serce mnie boli przez ludzi.
Jest mi przykro.
I boję się o siebie.
Nie mam zupełnie umiejętności odczytywania intencji. Nie mam umiejętności dozowania. Ciągle się mylę. Wciąż i wciąż. A oni nie doceniają… Ale nie z ich winy – przerywam, na szyi znów zaciska się lina z tych wszystkich łez, wzdycham i próbuję wziąć się w garść, bo nie wypada tak w miejscu publicznym. –  Tylko z mojej. Bo to ja popełniam błąd za błędem. Kładę sobie błoto na oczy, mówiąc, że się na nich zawiodłam, bo nie chcę widzieć prawdy. A prawda jest taka, że jestem zawiedziona sobą. Nikt nigdy nie zawiódł mnie tak bardzo, jak ja. I nawet wiem, że wynika to z panicznego lęku.
– Czego się boisz?
– Nie wiem, Leon. Sęk w tym, że nie mam pojęcia. Albo nie wiem, jak to nazwać. Żadne słowa nie są w stanie oddać istoty tej obawy. Trwam w próżni. W zawieszeniu między czymś a niczym. Pomiędzy sobą a tobą.
– Ej, ale nie twórz kolejnego alter ego, bo będę zazdrosny.
– Przeraziło mnie też, gdy ksiądz powiedział, że innym ludziom musimy się dawać cali. Jak wdowa, która wrzuciła swoje ostatnie pieniądze do skarbony. Musimy mieć odwagę dać komuś serce ze świadomością, że może zrobić z nim cokolwiek. Może je podeptać, wyrzucić do kosza za zakrętem albo wziąć pod opiekę. Przeraziło mnie, gdy powiedział, że właśnie takie ryzyko podejmujemy mówiąc „kocham”. A przecież to wiem. Może obawiam się po raz kolejny podjąć tego ryzyka?

Wieczorem usiadłem przy komputerze, głowa pękała mi od nadmiaru myśli, serce od nadmiaru emocji… A może dziura po sercu, które zapakowałem i utopiłem w morzu, z braku serca?
Bynajmniej.
Włączyłem edytor tekstu i zacząłem pisać. Napiszę książkę, w którą włożę całego siebie. W końcu zainwestuję całego siebie w coś, co ma jakiś sens, nie w niepotrafiących niczego docenić ludzi. W końcu zrobię coś, co przyniesie owoce. Może mnie samemu, może kilku osobom, a może masie ludzi. Napiszę książkę i będzie to „Najsmutniejsza książka świata”. Pierwotnie chciałem napisać „Jak skomplikować sobie życie w kilku nieskomplikowanych krokach”, ale nie dość, że ten tytuł jest za długi, to nie mógłbym wiele o tym mówić. Zacząłbym i skończył na tych kilku zdaniach:
Udaj się na koniec świata, odetnij się od wszystkich ludzi, z którymi do tej pory coś cię łączyło, niech twoim życiem kierują emocje, a świat odbierany będzie zmysłami. Następnie rzuć się w wir powierzchownych relacji, które będą dawać ci jakąś nadzieję. Zaufaj swojemu szaleństwu, mimo świadomości, że tak naprawdę nie rozumiesz ludzi i nie potrafisz odczytać ich intencji. Rozdawaj siebie każdemu po trochu. Nigdy w całości. I patrz, jak wali ci się życie. Ale! Jak trwoga to do Boga. Więc jeszcze nic straconego. Nigdy nie jest za późno, bo On potrafi wyciągnąć z największego bagna. Wystarczy otworzyć oczy i zobaczyć, że przychodzi w innych ludziach.

*zainspirowane kazaniem O. Tomasza Nowaka OP i O. Adama Szustaka OP 6. grudnia 2017 w Gdyni oraz Przypowieścią o siewcy

środa, 6 grudnia 2017

nieobecni

nieobecni

dają to, czego im zbywa,
a ja czuję się jak żebrak
pod ich stopami

proszę o chwilę uwagi,
a oni dają mi uśmiechy,
którymi obdarzają wszystkich

niespotkanych

kocham ludzi, którzy nie umieją
odetchnąć pełną piersią
i po prostu być ze mną

nie wiedzą, że potrzebuję ich
w całości, nie w zbędnych odpadkach
wygrzebanych spod paznokci

sobota, 2 grudnia 2017

Do kogo tak naprawdę piszesz wszystkie wiersze i listy w niezaadresowanej kopercie?

Do kogo tak naprawdę piszesz wszystkie wiersze
i listy w niezaadresowanej kopercie?
Komu tak naprawdę powierzasz uczucia
i pilnujesz, by o niczym się nie dowiedział?
Nie istnieją ludzie, którzy są nikim,
nie możesz więc do nikogo.

Czy mówiłabyś tak samo pięknie,
gdybyście stali twarzą w twarz
w deszczu lub słońcu,
prozą albo wierszem?
Czy byłabyś w stanie rozpływać się
nad tymi oczami, spoglądając w nie?
Czy rysowałabyś słowami
te usta mówiące coś do ciebie?

Czy raczej stałabyś w miejscu
z twarzą w słońcu lub w deszczu
i udawała, że nie te oczy i nie te usta
są twoją poezją?