poniedziałek, 22 maja 2017

Ostatnia (?) śmierć Leona

Jak bowiem w jednym ciele mamy wiele członków, a nie wszystkie członki spełniają tę samą czynność – podobnie wszyscy razem tworzymy jedno ciało w Chrystusie, a każdy z osobna jesteśmy nawzajem dla siebie członkami.
Rz 12, 4-6

Ktoś kiedyś mi powiedział, że w życiu nie trzeba szukać sensu, wystarczy odnaleźć siebie. Ktoś inny stwierdził, że moje życie składa się z tysiąca innych żyć i jestem nierozerwalnie połączony z ludźmi wokół mnie – nie mogę bez nich funkcjonować, choćbym bardzo chciał. Pomyślałem wtedy, że trochę to podobne do tego banału nikt nie jest samotną wyspą, mimo że było wiele chwil, w których czułem się bardziej samotny niż bezludna wyspa. Były takie chwile, gdy czułem, że nie ma dla mnie nikogo, chociaż bardzo chciałem, by to mnie dla nikogo nie było. 
Znowu banał. 
Wracając jednak do urwanej myśli, bez innych ludzi nie byłbym w stanie zrobić kroku na przód, przynajmniej tak mi mówiła. Ta osoba w sensie. Ale co jeśli to jest trochę bardziej poplątane? Co jeśli na moje życie składa się tysiąc innych żyć? Jeśli nawet ci ludzie sprzed 2020 lat są w jakiś sposób ze mną powiązani? Albo gorzej, łącząc tę teorię ze zdaniem wystarczy odnaleźć siebie: co jeśli ja pojawiłem się już ponad 2000 lat temu i musiałbym się cofać aż tak daleko, by osiągnąć cel? A jeśli było mnie kilku i musiałbym badać koligacje z innymi osobami, odnaleźć rodzinę dawnego mnie albo wcielenia mojej obecnej rodziny kilkaset lat wstecz? Co wtedy by się okazało? Czy ludzie, którzy są dziś przy mnie, byli przy "mnie" zawsze? Czy istnieje coś takiego, jak "na zawsze"? Po współczesnych ludziach raczej bym się tego nie spodziewał, ale może kiedyś żyła chociaż jedna osoba, przynajmniej pół osoby, która rzeczywiście mogła być na zawsze?

Pamiętam kilka swoich narodzin i – być może – parę swoich śmierci. Chociaż niektóre z nich to raczej fakty, nie pamięć stricte. 

Zostałem poczęty jakoś w połowie stycznia. Nigdy nie pytałem, jak to się stało, w jakich okolicznościach, czy było romantycznie. Nieszczególnie mnie to obchodziło. Dziś wiem, że to pierwsza z form narodzin. Zimą. Poczęty zimą, wydany na świat jesienią. Nic dziwnego, że jestem wręcz niemożliwie chwiejny i zamyślony. Długie wieczory sprzyjają myśleniu o sprawach niemalże nieistotnych. Tak więc w październiku nie dość że umieram pierwszy raz, to rodzę się w tym samym czasie. 

Umarłem, gdy przyszło mi się zmierzyć z paszczą potwora pożerającego ponad 20 dzieci na pół dnia. W jego żołądku był kolorowy dywanik z odwzorowanym miastem, półki pełne pluszaków (ale jakie te pluszaki były straszne: bez jednego oka, z oderwaną nogą, pociętym ogonem, odgryzionym nosem), leżakowanie o określonej porze i straszna, śmierdząca toaleta. Mama nie mogła tam ze mną być, a ja bałem się najokropniej w świecie. No dobra, dzisiaj jako ponad dwudziestoletni facet nie powinienem wspominać tego jak kilkulatek, ale prawdą jest, że nadal czuję to przerażenie małego i bezbronnego dzieciaka, który myślał, że mama będzie się nim opiekować zawsze, tulić do piersi, wyciągać kleszcze, opatrywać rany. Aż tu nagle pierwsze poważne zderzenie z rzeczywistością: nie ma tak dobrze, mały. A przed tobą jeszcze szkoła. Na szczęście umieranie trwało chwilę. Pogodziłem się z nowym stanem rzeczy, znalazłem Obiekt, który zachęcał mnie do chodzenia do przedszkola. Narodziłem się ponownie, gdy całowaliśmy się za drzwiami w porze obiadowej i nawet nie zauważyliśmy, że wychowawczyni nas znalazła.

W podstawówce umierałem i rodziłem się codziennie. Zwłaszcza wtedy, gdy...
W gimnazjum umierałem nawet bardziej, zabijałem się raczej i wskrzeszałem, bo tak trzeba było. Tego ode mnie wymagali. I nawet gdy oni mnie... Nawet wtedy nie mogłem ot tak sobie umrzeć i się nie narodzić, bo z dnia na dzień rodziłem się lepszy, silniejszy.
Umarłem też, gdy próbowałem zapomnieć o otaczającym mnie świecie, wyzbyć się tej pieprzonej wrażliwości, która siedzi wciąż głęboko we mnie...
O cholera, może gdybym wtedy wyzbył się empatii, dzisiaj to wszystko nie byłoby tak mocno zakorzenione, nie sprawiałoby, że cierpię sto razy bardziej...

– Stop, za bardzo się zapędziłeś! Nie zapominaj, że dzięki temu milion razy bardziej odczuwasz radość i szczęście, nie potrzebujesz rzeczy wielkich, bezinteresownie dajesz siebie innym. W całości!
          Znów mi przerywasz wątek, jak ja cię za to nie lubię... Przez te wszystkie wydarzenia jestem wrażliwy na ból innych i własny, ale też tak silny, że już nawet nie zauważam, jak cierpię. Próbuję jedynie ulżyć w cierpieniach innym, dać im uśmiech, przychylić nieba. Tak! Masz rację! Daję siebie w całości i to jest mój największy błąd, bo przecież każdy, kto odchodzi, zabiera mi mnie ze sobą. W całości! I co pozostaje dla mnie? Odbudowywanie siebie z gałązek i liści?! Jak mam zrobić coś z niczego?
– Najśmieszniejsze jest to, że potrafisz zrobić bardzo wiele z niczego. Niby mówisz, że wyrwano ci serce nie raz, a i tak wychodzisz z sercem na dłoni do kolejnego człowieka.
          Który tego nie chce, nie zapominajmy. Nie chce, bo jestem idiotą, który jest społecznym inwalidą, amebą relacji, labiryntem emocji. Nie sądzisz, że przejmowałbym się tym mniej – albo nawet wcale – gdybym już wtedy wyrwał tę wrażliwość z korzeniami? Może dzisiaj miałbym wszystko. Wszystko w dupie, ale jednak wszystko.
– Nawet tak nie myślisz, Leon. Gadasz jak potłuczony.
          Przynajmniej sam ze sobą mogę pogadać jak potłuczony, bo nikt inny nie jest na tyle nienormalny, by chcieć mnie słuchać i potrafić zrozumieć.

Umarłem znów, idąc do liceum. Umierałem wciąż i wciąż, każdego dnia śmiercią tragiczną, aż musiało nastąpić apogeum duszonych emocji. Już miałem sobie... Już mieli mnie... Ale nie! Pojawiła się Ona. Ona, która sprawiła, że wszystkie poprzednie miłostki stały się na tyle nieistotne, że nawet ze sobą o nich nie rozmawiam. Ona, która pokazała mi, że mam serce. Że to jedyny narząd, który... odrasta. Odbudowuje się. Tworzy na nowo.
Ale mogłem przewidzieć, że będę musiał umrzeć. Umierać ze świadomością, że lata życia były fikcją... To była najgorsza ze śmierci.
Ale też narodziny, które po niej nastąpiły, były najpiękniejszymi. Były w końcu prawdziwe, realne, moje. W końcu to ja doprowadziłem do swojego odrodzenia. Nikt inny, tylko ja.
– A może Bóg, Leon? Nie pomyślałeś o tym? Może to On rozwalił ci całe życie, byś spojrzał wstecz i zobaczył, w jaki grzechu, zakłamaniu, fikcji trwałeś?
          Ty i te twoje mądrości. Okej, więc Bóg. Dziękuję Mu za to, ale nie chcę musieć znowu umierać...
– Pomyślałeś może, że właśnie o to chodzi w życiu? Może trzeba umrzeć i narodzić się przez kogoś albo dla kogoś, by w końcu umrzeć i narodzić się dla siebie, z siebie?
          Z siebie? Albo może właśnie z Boga? Z Boga i dla Boga? Leon, jesteś po prostu genialny! Tak, proszę, niech właśnie o to w życiu chodzi! A może... Może nie? Może po prostu kolejne śmierci przeżyję inaczej? Może kolejne nie będą tak drastyczne, może nie odbiorą mi serca?
– Chyba jednak za młodzi jesteśmy na gdybanie. Ale przyznaj, że nie czułbyś się tak dobrze, tak pełny, gdyby nie ci wszyscy ludzie. Przyznaj, że nie dałbyś rady wstawać ze świadomością, że nie masz się do kogo uśmiechnąć, z kim pożartować, komu zwierzyć. Przyznaj, że byłoby ci przykro, gdybyś nie dostawał miłych wiadomości na początku i końcu dnia, gdyby nikt nie życzył ci kolorowych snów, nie zapraszał na spacery...
          W sumie wciąż marzy mi się tylko jeden spacer, który nie następuje dzień za dniem. Wciąż marzy mi się spacer z tą osobą, albo chociaż z połową osoby, która mogła być na zawsze.