piątek, 30 marca 2018

Tłum ludzi.

Tłum ludzi. Opustoszały peron. Szum komunikatów. Cisza jak makiem zasiał. Prawie pusta walizka. Ciężki bagaż. Nikt mi nic nie dał, więc nie mam co zabrać. Co miałem, wszystko oddałem innym. Usłyszałem w zamian słowa rzucone na wiatr. Dostałem opustoszały peron, ciężki bagaż i przeszywającą do szpiku kości samotność.
Tak kończy się wychodzenie do ludzi.
Z tą pokraczną czarną dziurą na dłoni.
Czarną dziurą, którą można złamać. Którą uczyniono (bez)kształtem pełnym ostrych krawędzi.
Ciągnę za sobą pozostałości siebie. Ciągnę duże nikt, ciężkie nic, niechciane sny, marzenia bez szans na spełnienie, zapomniane coś.
Wyciągam telefon, sprawdzam wiadomości: ileśtam internetu za darmo, numer jest już dostępny (ale nie oddzwonił, więc niech się pierdoli). Nawet on krzyczy „gówno! gówno! gówno!”.
– Dzień dobry, piękną mamy zimę tej wiosny, nieprawdaż? Aż chce się żyć, prawda?
– Och tak, chce się żyć. Z całych sił – klnę jeszcze jak z nut, tylko w myślach.
– Studenci do domu na święta wracają to i miejsca mało w pociągu, prawdaż? A dokąd to się jedzie?
– W poszukiwaniu miejsca, w którym będzie chciało mi się żyć – otwieram książkę i biorę do ręki ołówek, którym mam w nawyku robić notatki w przerwach od gryzienia, dodatkowo wkładam do uszu słuchawki, by przypadkiem nikt nie zaczął mi znowu pieprzyć o pięknej pogodzie i cudownym życiu.
Puszczam album Ludwika Einaudiego, który trwa dokładnie godzinę i czternaście minut, po czym znikam. Czytam stronę za stroną, jednocześnie myśląc i rozważając. Czas jakby się zatrzymał, ale mimo to minęła godzina i automatyczne odtwarzanie postanowiło zrobić mi psikusa i przejść do tego utworu. Tego, który wywołuje niesamowite ciarki: niesamowicie przyjemne i niesamowicie straszne. Staram się nie myśleć, nie kojarzyć, nie wspominać, ale z każdym mrugnięciem pod powiekami pojawiają się niechciane obrazy.
Mówią, że uczucia, emocje i myśli można kontrolować rozumem i że istnieje harmonia między sercem a mózgiem. Dochodzę do wniosku, że mój mózg jest upośledzony, bo raczej to wszystko kontroluje mój umysł i nie ma w nim nic racjonalnego i logicznego.
Panie Boże, powiedz mi, jaki miałeś cel w stworzeniu mnie takim nieudacznikiem i życiową ofermą, która na każdym kroku jest doświadczana przez życie? Żeby nie powiedzieć, pie… kopana w dupę? Wiesz, czasami, a ostatnio coraz częściej, mam ci bardzo wiele za złe. Mam ochotę iść gdzieś daleko od ludzi, wejść na jakieś wzniesienie, by być najbliżej nieba, i wykrzyczeć ci niemal w twarz te wszystkie przekleństwa cisnące mi się na usta, te wszystkie pretensje wrzące we mnie. Chcę się na ciebie obrazić, odwrócić plecami, uderzyć cię w ramię zaciśniętą pięścią… Ale nie mogę, bo tylko ty trzymasz mnie w ramionach. Tylko ty mnie tulisz, jakbym coś znaczył. Tylko ty mnie kochasz. I tylko tobie zależy na mnie tak, że nawet teraz starasz się i jesteś blisko.
Minął utwór, otarłem łzy z twarzy – nikt nie zauważył, każdy w przedziale zajął się sobą. Wróciłem do czytania książki jak gdyby nigdy nic, jak gdybym nie istniał.
Wtem kolejna myśl, która przyspiesza rytm serca i wywołuje szum w uszach, wpieprza mi się do głowy jakby była przerzutem żyjącego we mnie raka.
Co lub kto tak usilnie próbuje sprawić, bym nienawidził swojego życia bardziej od największego wroga?
Co zrobiłem, że wciąż ktoś próbuje mi odebrać albo życie, albo motywacje?
Bądź też co mógłbym, co byłbym w stanie zrobić, gdybym wziął się w garść bez pomocy innych? (Czy to jest możliwe, to chyba kwestia na rozważania w drodze powrotnej, niemniej czuję, że człowiek, który jest nikim dla innych, będzie nikim sam dla siebie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz