sobota, 17 marca 2018

Płacze się tylko w domowym zaciszu.

Płacze się tylko w domowym zaciszu. Jeśli przydarzyłyby się jakieś łzy w towarzystwie albo na mieście, nawet na mało uczęszczanej ulicy, udaje się, że to wiatr zawiał nagle w oczy albo że to ze śmiechu tak się dzieje. Ze szczęścia jakiegoś.
Gorzej jest, gdy jedzie tramwajem z już ściśniętym gardłem, a zaraz jeszcze dłuższy spacer do domu. Gorzej jest, gdy na gardle zaciskają się nerwy jak palce, a człowiek przepełniony uczuciami nagle jest sparaliżowany. Nie może się ruszyć, przejeżdża przystanek. I kolejny. I kolejny.
Nagle stoi pod drzwiami, nie może trafić w zamek, stoi zapłakany, nie panuje nad światem. Nie pamięta, jak dotarł do tego miejsca, czy to czarne auto, które jechało tak powoli, to pojechało dalej czy się zatrzymało. Czy ci dwaj mężczyźni poszli w swoją stronę, czy wyciągnęli pistolet i wpakowali dwa naboje.
Zamek ustępuje, za drzwiami cisza, a w pokoju nic nie ma - nawet życia. Siada na łóżku, planuje prysznic, a nagle zasypia i budzi się za późno. Za późno, by żyć, za wcześnie, by umrzeć.
Czyli w idealnym momencie, by się zakochać. Zakochuje się, ale okazuje się, że...
Znowu kłamie, że się spieszy, znowu w tramwaju rozplątuje węzły odbierające oddech, znowu nie patrzy w szybę, by nie spojrzeć przypadkiem sobie w oczy. I znowu. I znowu. Za późno. Za wcześnie. Tak w próżni między "już" a "teraz".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz